Spotykamy się w... centrum handlowym w Podkowie Leśnej koło Warszawy. Czym się Pani tu konkretnie zajmuje?
Jestem administratorem. Dbam o to, aby klienci, którzy odwiedzają to miejsce, byli zadowoleni, czuli się tutaj dobrze i bezpiecznie.

Dlaczego była dziennikarka, sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury, rzecznik prasowy dwóch rządów, lwica lewicy, kobieta która znała najważniejszych polityków w państwie, pracuje w administracji obiektu handlowego?
Bo to – jak się okazało – jest jedyną rzeczą, jaką w dzisiejszej Polsce mogę się zajmować. Moja wiedza dziennikarska oraz polityczna nie są nikomu do niczego potrzebne. A z zasiłku dla bezrobotnych nie będę korzystała. Oprócz pracy w galerii zajmuję się dziennikarstwem internetowym. Prowadzę blog społeczno-polityczny, pisuję czasami do „Dobrego znaku”. Dwutygodnika. I to nie lewicowego. Publikują tam również m.in. Jan Maria Jackowski, Rafał Ziemkiewicz, Janusz Korwin-Mikke.

Kiedy szukała Pani pracy, to odzywała się do dawnych przyjaciół: z polityki, mediów?
Tak. Po naszych kłopotach, które zaczęły się w 2004 roku od aresztowania mojego męża. Miało to związek z korpucją, do której jakoby doszło podczas ubezpieczania majątku Elektrowni Opole. Oskarżono mnie i męża o nieprawidłowości, w których mielibyśmy brać wtedy udział. Od tamtej chwili, przez kilka lat, byłam w tym kraju pariasem. Znalazłam się na czarnej liście. Trudno było wrócić do dziennikarstwa. Bo tam powinno się mieć nieposzlakowaną opinię. Inaczej traci się mandat osoby, której można zaufać. Tym bardziej w mediach politycznych i informacyjnych. Trzeba być wiarygodnym.

Przez 5 lat, odkąd zakończyła się Pani kadencja w Sejmie, była Pani bez pracy?
Mało tego. Byłam pozbawiona jakichkolwiek możliwości jej uzyskania. A próbowałam w bardzo wielu miejscach. Naiwnie liczyłam na pomoc przyjaciół... Ale oni się wykręcali. W końcu założyłam własną działalność gospodarczą. Napisałam książkę, zaczęłam redagować inne książki, pisać wspomnianego bloga, zabierać głos publicznie. Bardzo powoli, ale jednak wracam do tego, czym zajmowałam się kiedyś...

Spotykała się Pani z dawnymi przyjaciółmi? Do jakich drzwi Pani pukała?
Jestem realistką i wiem, że powrót do mediów w „pełnym wymiarze” jest dla mnie niemożliwy. Kiedy napisałam książkę „Najpiękniejsza” – inspirowaną w części moimi przeżyciami, byłam przekonana, że jest wspaniałym materiałem na serial. Zanim się ukazała, wysłałam ją do znajomych. Tych, którzy nadal mają w mediach bardzo wiele do powiedzenia.

Kto ją dostał?
Edward Miszczak, Nina Terentiew, Juliusz Machulski, z którym studiowałam na polonistyce. Wysłałam ją także do Jacka Bromskiego, którego, kiedy pracowałam w Ministerstwie Kultury, bardzo wspierałam jako szefa Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

I co?
Głucha cisza. Nikt nie odpisał. Nawet tyle, że „dziękuję za książkę”.

Zobacz także:

Może bali się z Panią kontaktować?
Parę lat temu mój znajomy chciał mi bardzo pomóc. Zwrócił się do pewnej osoby, z którą razem pracowaliśmy w rządzie. Ten człowiek prowadził dużą i dobrze prosperującą firmę. Odpowiedział znajomemu tak: „Możemy zrobić zrzutkę na Olę. Ale kiedy ją zatrudnimy, to zaczną się kontrole skarbowe, wizyty urzędników. Po co nam to?”. Panowało przekonanie, że Jakubowska ściąga plagi egipskie.

To kto Pani załatwił tę pracę? Czytałem, że Leszek Miller...
Leszek mi bardzo pomógł kiedy indziej. W chwili, kiedy było nam naprawdę ciężko. Ja i mój mąż byliśmy przez 5 lat bez pracy. Żeby mieć pieniądze na życie, sprzedawałam domowe antyki, moją biżuterię. Kiedy nie mogłam już więcej, to zaczęliśmy pożyczać od znajomych pieniądze. Do dzisiaj mamy u nich długi. Teraz, odkąd mam pracę, mogę je powoli spłacić. Oraz zaciągnięte kredyty. Należę do 60 procent Polaków, którzy żyją od wypłaty do wypłaty. Kilka lat temu dostałam propozycję, aby zająć się poszukiwaniem zleceń dla niewielkiej fimy ochroniarskiej. Przypomniałam sobie wtedy, że Marek Mikuśkiewicz posiada sieć sklepów. Kiedyś go znałam, robiłam z nim nawet wywiad. Spotkaliśmy się. Od słowa do słowa... okazało się, że buduje nową galerię oddaloną siedem minut od mojego domu w Podkowie Leśnej. Podczas rozmowy powiedział: „Pani Olu,właściwe to mogłaby się pani zająć jej administrowaniem?”. „Ale jak to? Nie mam o tym blade go pojęcia”, odpowiedziałam. „To się pani nauczy. Ministerstwem pani rządziła, a galerią nie da rady?”, dodał. Nigdy mu tego nie zapomnę.

 

Powiedziała Pani o plagach, które ściąga.
I mamy kolejną. Oczekuje Pani na wyrok sądu w tak zwanej aferze Elektrowni Opole. Grożą Pani dwa lata więzienia i 17 tysięcy złotych grzywny. I prawie 150 tysięcy pieniężnej kary. Parę życiorysów można by obdzielić moją historią. Prawda?

Dlaczego tak boleśnie doświadcza Panią życie?
Przez wiele lat do mojego domu – w tych lepszych czasach – przychodziła pewna kobieta, która pomagała mi go prowadzić. Praca w rządzie, sejmie nie pozwalała mi na to. Ta pani jest bardzo ciepła, serdeczna i posiada tak zwaną życiową mądrość. Jest głęboko wierząca. Pewnego razu powiedziała do mnie: „W tym musi być jakiś sens, pani Olu. W przyszłości na pewno pani zrozumie, po co to wszystko?”. Czasami również bywa tak, że najpierw trzeba poszukać winy w sobie. Pomyśleć, co sprawiło, że dokonywaliśmy złych wyborów.

Robiła Pani rachunek sumienia?
Wiem, że moje życie mogłoby wyglądać inaczej, gdybym kilka razy poszła inną drogą. Ale rozpamiętywanie tego, co za nami, jest jak jazda na jałowym biegu. Samochód się grzeje, silnik zużywa, paliwo spala, a auto ani drgnie... Z przeszłości trzeba wyciągać wnioski. To może uchronić nas przed popełnianiem tych samych błędów.

A jak się Pani zmieniła? Których błędów już nie popełnia?
Na pewno nie jestem już taka łatwowierna. Miałam zbyt duże zaufanie do ludzi. Dotyczy to całego mojego życia. Wszystkich jego rozdziałów. Aż się boję pojechać do IPN-u i zajrzeć do swojej teczki. Bo okazałoby się, kto z tych, którym zaufałam, był fałszywym przyjacielem... A powinnam wystąpić o status osoby pokrzywdzonej. Bo przecież zostałam w stanie wojennym negatywnie zweryfikowana i wyrzucona z pracy.

Jak opadły emocje po aferze Rywina, pojawiły się opinie, że została Pani wystawiona lwom na pożarcie, żeby uchronić najwyższych wtedy państwowych urzędników – Aleksandra Kwaśniewskiego oraz Leszka Millera.
To jedna z wersji. Przecież nie miałam nic wspólnego z propozycją korupcyjną Lwa Rywina. Z jego oraz Wandy Rapaczyńskiej i Adama Michnika zeznań jasno to wynika.

Obejrzałem uważnie nagranie, na którym wychodzi Pani ze studia z torebką. Operator uchwycił to przez przypadek...
Po tym jak w TVP zaczęły się zmiany, a do dziennika telewizyjnego przyszła już kolejna ekipa, w studiu pojawiły się nowiutkie meble. Fotel, piękny stół. Szefowie programu byli nimi tak zachwyceni, że poprosili, aby operatorzy pokazywali je na zakończenie „Wiadomości”. Nadszedł dzień, w którym miałam pożegnać się widzami. Odchodziłam razem z Jackiem Snopkiewiczem, po usunięciu Andrzeja Drawicza z funkcji szefa Radiokomitetu. Rzadko korzystałam z charakteryzacji. Często malowałam się sama. Tamtego dnia tak właśnie było, dlatego torebka nie została w charakteryzatorni. Wzięłam ją ze sobą do studia i schowałam za stołem prezenterskim. Kiedy się pożegnałam, wstałam i wyszłam. A operator – zgodnie z dyrektywami – pokazywał jeszcze te ekstrameble. Nie chciałam czekać. Z torebką w ręku weszłam mu w kadr. Zrobiłam dwa kroki i... spadł mi jeszcze but. Ale o tym już nikt nie wie. Jeden z profesorów, Wiesław Władyka, mówił na mnie potem przez wiele lat: „Torebkowa”.

Cudem przeżyła Pani katastrofę rządowego helikoptera. Niektórzy po tym, jak ocierają się o śmierć, nawracają się na wiarę.
Ja nie. Może niestety? Kiedyś powiedziałam, że kiedy człowiek zostaje nią obdarzony, to jest naprawdę wielka sprawa. Zapytał mnie pan, czy zastanawiam się nad sensem tego, co mnie spotyka. Myślę, że człowiek wierzący tak sobie odpowiada: „To wszystko dlatego, że Bóg tak chce. Doświadcza mnie jak Łazarza po to, żebym dostąpił królestwa niebieskiego”. Czasami bardzo bym chciała wierzyć, ale tego nie da się zrobić na siłę. Wiary nie da się kupić ani się jej nauczyć. Trzeba jej doświadczyć. Wspomniana już wcześniej pani, która pomagała mi prowadzić dom, powiedziała po katastrofie: „Ma pani tutaj coś jeszcze do zrobienia. To dlatego Bóg panią ocalił”.

Pani mąż musi być bardzo odporny. Przy takiej żonie i tym, co przeszła, niejeden by dał sobie spokój...
To jego nieszczęście (śmiech). Jednak wytrzymałość człowieka ma swoje granice. Te wszystkie przeżycia nas scementowały. Ale pierwszy wielki kryzys między nami miał miejsce po urodzeniu naszego syna, Piotra. Mąż długo nie mógł się pogodzić z tym, że mamy niepełnosprawne dziecko. I do dzisiaj nie do końca to  zaakceptował. Ja natomiast nie mogę ani przez chwilę zwątpić. Bo wszystko by wtedy runęło. Opiekujemy się nie tylko Piotrkiem, ale i 88-letnią teściową. O dwóch psach nie wspominając. Zawsze się śmiałam, że w jednym miejscu mojego mózgu ktoś wyciął jego fragment, a w innym dołożył. Ten wycięty fragment odpowiadał za tremę, której nigdy nie miałam. Gdy prowadziłam „Wiadomości”, oglądało je 15 milionów ludzi. A na mnie to nie robiło wrażenia. Z drugiej strony mam silne poczucie obowiązku. Jestem wręcz nadobowiązkowa. Co bywa zgubne.

Mąż namawiał Panią do tego, żeby rzuciła to wszystko i dała spokój? Miał prawo być zmęczony tym, że jego żona jest ciągle pod ostrzałem.
Wręcz przeciwnie. Bardzo mnie wspierał i namawiał do wytrwałości. Kiedy zajmowałam się polityką, to przejął większość domowych obowiązków: opiekę na synem, zakupy. Wracałam do domu w nocy, a wychodziłam o świecie.

 

Ile lat ma Państwa syn?
32. Ale wygląda na 17. Nie starzeje się, tak samo jak Leonardo DiCaprio. Codziennie wożę go do domu dziennego pobytu dla ludzi niepełnosprawnych, który działa pod patronatem Archidiecezji Warszawskiej. Piotr bierze udział w różnych zajęciach: plastycznych, kulinarnych, komputerowych. Jest dosyć samodzielnym chłopcem. Po Podkowie Leśnej porusza się bez opieki. Ma tutaj bardzo wielu znajomych. Pisze bezbłędnie, pracuje z internetem. Posiada taki rodzaj niepełnosprawności umysłowej, który powoduje, że różne dziedziny jego świadomości są na wielu poziomach: 30-latka, ale też 3-latka. Do końca życia wymaga opieki. Staramy się z mężem, aby nie odczuwał, że jest inny. To nasz wielki sukces.

Piotr rozumie, jeśli dzieje się coś niepokojącego w Pani życiu? Proces, kłopoty domowe...
Staramy się nie okazywać przy nim negatywnych uczuć. Bo bardzo wyczuwa emocje i energię. Kiedy po długiej przerwie jechaliśmy z mężem do Opola na posiedzenie sądu, to zapytał: „Ale nie zamkną was? Wrócicie?”.

Myśli Pani o tym, co będzie z synem, kiedy Was zabraknie?
Wspólnym mianownikiem rodziców dzieci niepełnosprawnych, które wymagają stałej opieki jest myśl: co się z nimi stanie, kiedy nas zabraknie. Miałam wielkie plany: chciałam stworzyć fundację, która budowałaby specjalne domy, gdzie po śmierci rodziców trafiłyby dzieci kalekie czy upośledzone. Na planach się skończyło. Bardzo bym chciała mieć pewność, że kiedy nas zabraknie, to on będzie bezpieczny i spokojny.

Pani serce jest nadal mężne?
Nie ma innego wyjścia (śmiech). Bliska mi jest dewiza, którą niedawno próbowałam sobie przyswoić: „Upadłaś? Podnieś się i idź dalej”. Kiedy zamieściłam ją na moim profilu facebookowym, opatrzyłam ją komentarzem: „Ale ile razy można?”. Ktoś odpisał: „Tyle razy, ile trzeba”. I jeśli będzie trzeba po raz kolejny się podnieść, tak zrobię.