Cruise - scjentolog - intensywnie indoktrynuje katoliczkę Katie. Na razie osiągnął tyle, że dziewczyna Batmana deklaruje, że "przygląda się wierze narzeczonego z życzliwością". Dla Toma to stanowczo za mało, ale na początek musi wystarczyć. Zwłaszcza że marzy o tym, by znów mieć pełną rodzinę. Od rozstania z Nicole Kidman nie był ani chwili sam, ale chce być ojcem rodziny, takim, jakim zobaczył go Steven Spielberg w Wojnie światów według H.G. Wellsa.

GALA: Dlaczego gorliwy katolik porzuca wiarę?

TOM CRUISE: Proszę nie mówić, że porzuciłem wiarę, bo to nieprawda. Wiara w Boga w moim domu była zawsze bardzo silna. Mój ojciec, Thomas Cruise Mapother III, był nawet przez rok we franciszkańskim seminarium. Jednak gdy Mimi (Mimi Rogers - pierwsza żona Cruise"a - przyp. red.) w 1990 roku wprowadziła mnie do kościoła scjentologicznego, zrozumiałem, że właśnie tego szukałem przez całe życie. Poza tym nie odszedłem od katolicyzmu daleko.

GALA: Jak to?

TOM CRUISE: Są różne rodzaje scjentologii: między innymi scjentologia żydowska, ale i moja - scjentologia katolicka. Ta wiara pomaga mi odnaleźć spokój wewnętrzny i daje mi poczucie stabilizacji życiowej.

GALA: Co to właściwie jest scjentologia?

TOM CRUISE: System religijno-filozoficzny, który daje nam właściwe narzędzia intelektualne do poprawienia jakości życia, pracy, relacji z dziećmi... właściwie we wszystkich dziedzinach.

GALA: To prawda, że na planie Wojny światów postawiono dla pana namiot, w którym nieustannie czuwali scjentolodzy?

TOM CRUISE: Poprawka: nie dla mnie, ale dla wszystkich chętnych. Ja tylko za to płaciłem. A byli tam nie "misjonarze", tylko terapeuci. Jeśli ktoś nadwyrężył mięsień albo słabiej się poczuł, mógł tam znaleźć fachową pomoc. Dzięki temu praca była bardziej komfortowa, mniej się męczyliśmy, a i efekt jest chyba lepszy, gdy ludzie czują się w pracy zdrowo?

GALA: Potrafił pan przekonać do scjentologii nawet własną matkę - zagorzałą katoliczkę. Teraz namawia pan narzeczoną Katie Holmes. Pana dzieci oczywiście też są małymi scjentologami?

TOM CRUISE: Przede wszystkim są dziećmi. Nie namawiam ich do przyjęcia mojego systemu wiary. Jak będą już dojrzałe, to same o tym zadecydują. Choć obracają się w środowisku zdominowanym przez scjentologów, to wciąż mają wybór.

Zobacz także:

GALA: Ale pan na pewno byłby zawiedziony, gdyby wybrały inną religię.

TOM CRUISE: Uważam, że scjentologia jest dobra, bo uczy, jak wyłowić z milionów informacji te, które są przydatne. Ale każdy musi sam dojść do tego, co jest dla niego w życiu najważniejsze.

GALA: A jeśli Katie Holmes mimo wszystko nie porzuci dla pana katolicyzmu?

TOM CRUISE: Nigdy nie zrezygnuję z szansy na miłość, bo kocham kobiety i stan zakochania. Nie wyobrażam sobie życia w samotności.

GALA: Przecież bywa pan sam.

TOM CRUISE: Zawsze jest przy mnie ktoś z rodziny. Siostra Lee Anne jest moją agentką. Mieszkam w Los Angeles z drugą siostrą Cass i jej rodziną. Kocham tę całą gromadkę. Im więcej dzieci, tym więcej kłębi się w domu ich przyjaciół. Zwykle jest taki gwar i śmiech, że nie mam chwili wytchnienia.

GALA: Isabella i Connor - pana własne dzieci - mają po 10 lat. Jak radzą sobie ze sławą rodziców?

TOM CRUISE: Myślę, że dopiero niedawno, podczas zabawy w grupie rówieśników, dotarło do nich, że nie wszyscy rodzice bywają na okładkach czasopism i w telewizji. Do tej pory traktowali zawód mój i Nicole bardzo naturalnie. Wychowywali się zawsze w pobliżu planu filmowego. Zdaję sobie sprawę, że teraz, gdy zaczną dorastać, będzie im trudniej.

GALA: Ma pan z nimi dobry kontakt?

TOM CRUISE: Myślę, że tak. Rozumiemy się, bo sam ciągle jestem dużym chłopakiem. Byłem w harcerstwie i zawsze uwielbiałem pracować z dzieciakami. Łatwo nawiązuję z nimi kontakt. Nie krzyczę, nie jestem autorytarny. Przekonałem się, że okazywanie im szacunku i pytanie ich o zdanie daje znacznie lepsze rezultaty wychowawcze niż rozkazywanie.

GALA: Czasami trudno utrzymać nerwy na wodzy.

TOM CRUISE: Jeśli po prostu słuchasz i zwracasz uwagę, co dzieci mówią, na pewno to docenią. Nawet jeśli muszę przerwać pracę, bo wpadły z wizytą moje dzieciaki i demolują plan filmowy, staram się zachować spokój i z nimi rozmawiam. Nie ma nic ważniejszego od dzieci.

GALA: Jednak dzieci nie wystarczyły, żeby uratować pana małżeństwo. Czy wie pan, co jego dzieci czuły, gdy się rozwodziliście z Nicole Kidman?

TOM CRUISE: Sam też przez to przechodziłem w dzieciństwie. Nigdy nie zapomnę tamtego lata, gdy mama i tata się rozstawali. Zostaliśmy bez ojca, ale jakoś przetrwaliśmy. Mama pracowała w wielu miejscach. Często się przeprowadzaliśmy i wtedy miałem o to do niej pretensje.

GALA: Zmieniał pan miasta i szkoły 15 razy. Czy jest choćby jedna dobra strona takiego życia?

TOM CRUISE: Musiałem szybko nauczyć się aklimatyzować w nowym środowisku. Uważnie obserwowałem kolegów: jak się ubierają, jakie buty noszą, jak się zachowują. Dla aktora to bezcenne umiejętności, bo od dzieciństwa "grałem" rozmaite postaci. Gdy mieszkaliśmy w Kentucky, nauczyłem się mówić z południowym akcentem. Szkoła w Kanadzie dała mi akcent kanadyjski. Szybko się "przestawiałem" i zawsze traktowany byłem jak "swój" chłopak.

GALA: To było dla pana najważniejsze?

TOM CRUISE: Nie chciałem być ciągle odmieńcem, "obcym elementem".

GALA: A teraz? Co jest najistotniejsze?

TOM CRUISE: Najwięcej satysfakcji i poczucia spełnienia sprawia mi pomaganie innym. Odkryłem to w sobie właśnie dzięki scjentologii.

GALA: Jak pomaga pan własnym dzieciom?

TOM CRUISE: Staram się tłumaczyć im, jak funkcjonuje świat. Co jest dobre, a co złe.

GALA: Wojny są na pewno złe, a jednak gra pan w kolejnym filmie wojennym.

TOM CRUISE: Rozmawiałem o tym z moimi dziećmi. Pytałem, co czują, oglądając w serwisach informacyjnych zdjęcia z kolejnych konfliktów. Co z tego rozumieją? Namawiałem je, by zanim kogoś osądzą, dowiedziały się czegoś o historii i kulturze obu stron zaangażowanych w wojnę. Żeby nie być gołosłownym, zaprowadziłem też dzieciaki do Muzeum Tolerancji, na wystawę poświęconą wojnie secesyjnej. Chciałem, żeby zrozumiały, co powoduje, że ludzie chwytają za broń w obronie swoich przekonań, a jednocześnie żeby wiedziały, że racja nie zawsze jest po stronie tych, którzy mają silniejszą armię.

GALA: Wojna światów to jednak film o ludzkości walczącej przeciwko obcej cywilizacji. Chyba wiadomo, z kim się należy utożsamiać.

TOM CRUISE: To jest przede wszystkim film o współczesnej amerykańskiej rodzinie. Pierwszy raz w swojej karierze gram ojca! Moja postać, Ray Ferrier, to zwykły mężczyzna, żaden Superman. Pracuje w dokach jako zwykły mechanik i utrzymuje rodzinę. Nagle staje przed niewyobrażalnym niebezpieczeństwem. Gdy zagłębiłem się w lekturze scenariusza, ciarki chodziły mi po plecach. To jedna z najmocniejszych historii, jakie w życiu czytałem.

GALA: No i jest to film Stevena Spielberga...

TOM CRUISE: To najwspanialszy współczesny bajkopisarz i reżyser. Pracowaliśmy razem trzy lata temu przy Raporcie mniejszości i wciąż jest między nami jakaś niewidzialna nić porozumienia. Na planie nieustannie wzajemnie inspirowaliśmy się, żartowaliśmy, śmialiśmy się.

GALA: Z czego?

TOM CRUISE: Z życia. Życie nie jest doskonałe i nie oczekujmy, że będzie. To część przygody.

GALA: Aktorstwo to błahostka? Można śmiać się z pracy, która pozwala zarobić miliony?

TOM CRUISE: Można żartować, ale nie wolno lekceważyć, bo tak zachowują się tylko dyletanci. A ja nigdy nie chciałem być dyletantem, czy to jako ojciec, chłopak, mąż, aktor czy producent. Zawsze angażowałem się na całego i to przynosiło dobre efekty. Ludzie czasem zadają mi pytanie, co mi się w życiu nie udało. Co mam im odpowiedzieć? Robię to, co kocham, i nigdy nie narzekam.