ZOFIA CZERWIŃSKA

Aktor gra, żeby nie zwariować, że nie gra, ale narkotycznie potrzebuje akceptacji. Prawdę tę poznałam, gdy tuż po studiach zaczęłam pracę w teatrze w Bielsku-Białej. Był tam pewien starszy aktor, zresztą mnie podrywał. Pewnego dnia zaprosił mnie na spacer po mieście. Po drodze wszyscy mu się kłaniali: „Dzień dobry, mistrzu. Dziękujemy za wspaniałe role”. On na lekkiej bani, elegancki, szarmancki, biały jedwabny szal, kapelusz z dużym rondem. Po spacerze, kiedy ustały atencje, powiedział do mnie: „Moja droga, pamiętaj, jeżeli cię nie rozpoznają, nie przyznawaj się, że jesteś aktorką”. Zrobiłam wszystko, żeby bez wstydu przyznawać się. Najpierw była popularność twarzy: „No wiesz, to ta...”. Potem popularność nazwiska: „Patrz, Czerwińska!”. A teraz już mówią: „O, pani Zosia”, i uśmiechają się. Ten uśmiech, a także wpisy na moim blogu: „Dziękuję, że pani jest”, są dla mnie największą nagrodą. Codziennie chodzę z moim psem na spacer do parku na Powiślu, a tam panowie z piwkiem w ręku chrypiącymi głosami wołają za mną: „Pani Zosiu, Powiśle jest z pani dumne!”. Mam tez wierną od 10 lat fankę, panią Jolę, której dziękuję za wszystko, co dla mnie robi. Ale największym moim wielbicielem jest mój sznaucer Dżek. Na dobre i na złe.

ALICJA MAJEWSKA

Chcę opowiedzieć historię znajomości ze szczególnym fanem. Pan Mieczysław – dziennikarz, żołnierz Batalionów Chłopskich, miał okazję zadeklarować się jako admirator mojego śpiewania, mając prawie 80 lat. Słuchał moich piosenek, przychodził na koncerty – zawsze z kwiatami, nierzadko z żoną, cudowną panią. A że był niezwykle ujmującym, interesującym człowiekiem, od czasu do czasu spotykałam się z nim: w Horteksie, zawsze przy kawce z advocatem (zamiast mleczka), aby pogadać o życiu i chłonąć opowieści z czasów jego po-kolenia. Z czasem pan Mieczysław zaczął chorować, rozmawialiśmy tylko przez telefon. Poprosił jednak kiedyś o spotkanie. Słabiusieńki, zwrócił się z prośbą, by spełnić jego życzenie i zaśpiewać… żegnając go, „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” – nieformalny hymn żołnierzy Batalionów Chłopskich i AK. Ten czas szybko nadszedł. Wiedząc, że emocjonalnie będzie mi trudno sprostać zadaniu, nagrałam piosenkę na taśmę, ale tuż przed rozpoczęciem ceremonii okazało się, że sprzęt odtwarzający się zepsuł. Zaśpiewałam – wbijając sobie paznokcie w ciało, żeby się nie rozkleić: tak poruszający był widok starszych ludzi z biało-czerwonymi przepaskami na rękawach, trzymających wartę przy trumnie nakrytej polską flagą.

GRAŻYNA BARSZCZEWSKA

„Kocham cię i się pocę” – napisał mi kiedyś ze słownikiem w ręku wielbiciel z Węgier, chcąc wyrazić gorączkę uczucia. Na pewno nie napisałby tak Eckart, rodowity Niemiec, od 2 lat osiadły w Krakowie, który także pisze do mnie po polsku. Poznaliśmy się w Krakowie na moim spotkaniu z publicznością przed przedstawieniem „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej”. Poprosił o autograf, a ponieważ nie mógł już dostać biletu na spektakl, miesiąc później przyjechał do stolicy na to przedstawienie. Także na inne moje spektakle do Teatru Polskiego wcześniej rezerwował bilety, prosząc tylko o możliwość podziękowania po przedstawieniu. Zawsze z wielką kulturą i delikatnością. Pamiętał nawet o roczni-cy naszego poznania i zjawił się w Warszawie z kwiatami i specjalnie upieczonym przez siebie ciastem według oryginalnej niemieckiej receptury! Zaprzyjaźniliśmy się. Z moim mężem Eckart rozmawia po niemiecku, ze mną coraz lepiej po polsku. Interesuje się polską kulturą, historią. Jeździ na koncerty, chodzi na kurs tańca. Mówię mu: „Eckart, ty jesteś cudowny wariat!”. Powiedział, że teraz, jako świeżo upieczony niemiecki emeryt, realizuje swoje marzenia. To chyba teraz ja jestem jego wielbicielką.