– Odbierzesz Martina z lotniska? – spytał Jacek.

Zdziwiłam się. Mój braciszek nigdy wcześniej nie przejawiał instynktów opiekuńczych, skąd więc u niego nagle zainteresowanie obcym facetem? Prędzej spodziewałabym się złośliwych uwag pod adresem Szkota, który w dalekim kraju uwiódł mu siostrę, a teraz przyjeżdża z nie wiadomo jakimi zamiarami. No, ale Jacek czasami zachowywał się nieprzewidywalnie.

Zaprosiłam Martina, żeby przedstawić go rodzinie. Wiedziałam, że spodoba się rodzicom, ale nie miałam pewności, jak zachowa się brat. Aż za dobrze pamiętałam, jak moje licealne sympatie wiały gdzie pieprz rośnie po męskiej rozmowie z Jackiem.

– Chciałam się zwolnić z pracy, bo Martin ląduje o piętnastej. Chciałam po niego wyjść, ale powiedział, że da sobie radę – wyjaśniłam bratu.

– O, jaki samodzielny! – zachichotał Jacek. – A wprowadziłaś go w realia? 

– Nie rozumiem, o co ci chodzi? – zirytowałam się.

– No, był kiedyś w Polsce? – pogonił mnie niecierpliwie Jacek.

Zobacz także:

– Nie, ale dużo podróżował, więcej niż my oboje, i wszyscy których znamy razem wzięci – odcięłam się. 

– To mu w niczym nie pomoże. Sylwia, nie żal ci chłopaka? Przecież on do nas nie trafi. Jak nie zna polskiego, to z nikim na ulicy się nie dogada. I na gapę będzie musiał jechać, bo biletu w autobusie nie kupi. A wątpię, żeby skojarzył, że mała budka z prasą na lotnisku może być jego wybawieniem.

– Coś ty, na jaką gapę, on praworządny jest – zaśmiałam się.

– No to w ogóle go nie zobaczysz. Zostanie na Okęciu. Mnie tam wszystko jedno, nie moje to kwiaty.

Ucieszyłam się, że pamięta o manierach

Uważałam, że przesadza, ale tak mnie zdopingował, że pojechałam na lotnisko. Dobrze zrobiłam. Po co czekać na chłopaka w domu, jak można rzucić mu się w ramiona wcześniej? Na tablicy informacyjnej przy numerze rejsu Martina literki uformowały się w słowo „wylądował”. Sięgnęłam po komórkę i już prawie wybrałam połączenie, kiedy nagle zrezygnowałam. Zrobię mu niespodziankę, pomyślałam, wbijając wzrok w wyjście dla pasażerów. Zza przeszklonych drzwi wyłonił się mój ukochany, jeszcze przystojniejszy, niż go zapamiętałam.

– Martin! – skoczyłam do przodu, wyprzedzając o ułamek sekundy jakąś stęsknioną matkę, która z okrzykiem „synu!” wystartowała tuż obok mnie. 

Miałam lepszy refleks i pierwsza wpasowałam się w wąskie gardło wyprowadzających pasażerów barierek.

– Sylwia! – ucieszył się Martin.

Jeżeli był zdziwiony moją obecnością na lotnisku, to tego nie okazał. Powitalny pocałunek przerwała nam prośba o udostępnienie ciasnego przejścia innym podróżnym. Stęskniona matka wyglądała, jakby chciała mi przyłożyć torebką.

– Nareszcie jesteś! – wyciągnęłam Martina na wolną przestrzeń.  – Chodź, zabieram cię do domu.

Mój Szkot zawahał się i obejrzał.

– Zostawiłeś bagaż? – spytałam.

– Nie, znajomego – oznajmił Martin  po angielsku, po czym zachichotał.

Odczekał chwilę dla lepszego efektu i wyjaśnił mi, że w samolocie siedział obok Marcusa, chłopaka z Glasgow, który właśnie rozpoczynał swój gap year, czyli roczną przerwę w nauce poświęconą na podróżowanie.

– Postanowił rozpocząć zwiedzanie Europy od Warszawy? – zdziwiłam się.

Dzieciaki zwyczajowo jechały do Paryża albo do Rzymu, a stamtąd gdzie im fantazja podpowiadała.

– Też się zainteresowałem jego wyborem. Wyobraź sobie, że Marcus uwielbia filmy Keszlowskyego – pokaleczył nazwisko polskiego reżysera. 

– Postanowił poznać jego ojczyznę.

Martin ruszył przed siebie, ale po namyśle zatrzymał się w drzwiach, zawrócił i przepuścił mnie pierwszą. Ucieszyłam się, że zapamiętał, czego go uczyłam o polskich manierach. Przystanek był usytuowany wygodnie, prawie na wprost wejścia, autobus czekał, trzeba się było pośpieszyć.

– Za pół godziny będziemy w centrum i złapiemy przesiadkę – zadowolona przytuliłam się do Martina. 

Zaczęliśmy objeżdżać terminal.

– Popatrz, widać lądujące samoloty – pokazałam palcem wspaniały widok.

– Pójdę kupić bilet – przerwał mi Martin, przepychając się obok własnych walizek i jednej torby.

Od razu zapomniałam o samolotach i poczułam niejasny niepokój. Miałam kartę miejską i na śmierć zapomniałam, że powinnam kupić na lotnisku bilet dla mojego chłopaka. „E tam, przecież można kupić u kierowcy” – rozgrzeszyłam się, obserwując z daleka Martina pochylonego w kierunku szoferki. Po chwili mój skarb wrócił z pokerową twarzą.

– Wiesz, to dziwne. Spytałem kierowcę, czy mówi po angielsku, a on przytaknął. Tylko że nie odpowiedział na żadne pytanie, machał ręką, jakby chciał mi coś pokazać z tyłu wozu.

– Może miał chrypę? – zasugerowałam trochę bez sensu, bo nagle usłyszałam w głowie głos Jacka: „on z nikim się nie dogada”. – A machał, bo…  tam jest automat wydający bilety.

– Oh, sure – westchnął z ulgą Martin i podszedł do maszyny.

Długo nie wracał. Wsuwał kartę płatniczą, pukał i stukał w dotykowy ekran i znów wkładał kartę w otwór. W przerwach studiował napisy na skrzynce i bardzo się dziwił.

– Nie obsługuje zagranicznych kart – wyjaśniła mu po angielsku młoda dziewczyna, przysuwając się do Martina zdecydowanie zbyt blisko.

– Nie? – zmarszczył brwi. – Ale tu jest napisane, że obsługuje.

– Pierwszy raz w Polsce? – dziewczyna uśmiechnęła się, a ja ruszyłam w ich stronę, pozostawiając walizki na łasce opatrzności.

– Jest ze mną – zaznaczyłam teren.

– Okej, widzę, że nie będę potrzebna – dziewczyna straciła dobry humor. – Chociaż… a co mi tam. Proszę bardzo – wyjęła z torebki jednorazowy bilet i podała go Martinowi. – Z życzeniami miłego pobytu.

– Dziękujemy – powiedziałam i podałam kartonik mojemu chłopakowi.

Wiedziałam, że Martin nie zgodziłby się podróżować na gapę. Był strasznie praworządny. Chyba aż za bardzo. Za chwilę miałam tego kolejny dowód.

– 20 minut? – spytał ukochany, odczytując ważność biletu. – To chyba za mało. Powiedziałaś, że będziemy jechać dłużej. Gdzie mogę dopłacić?

Opadły mi ręce.

Wstydziłam się za brata

Do centrum jednak udało nam się dotrzeć. Martin zgodził się, że następnym razem skasuje dwa bilety, płacąc za dzisiejszy przejazd. Wiem, to dziwne, ale naprawdę tak powiedział. Kupiliśmy mnóstwo biletów, a Martin chichotał jak głupi, zginając się wpół, żeby zajrzeć w okienko kiosku.

– Dziwny wynalazek, ale bardzo sympatyczny – pochwalił, ocierając łzy. 

Zmilczałam, bo nie za bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Nie przypuszczałam, że zwykły kiosk „Ruchu” może kogokolwiek rozbawić.

Rodzice przyjęli Martina serdecznie, chociaż po angielsku nie rozumieli ani słowa. Jacek przywitał się krótko, obrzucając gościa taksującym spojrzeniem. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Niestety, po kolacji brat zepsuł atmosferę, pokazując Martinowi wymownym gestem swój pokój.

– Ty śpisz tu, okej?

Martin grzecznie przytaknął, nie zdejmując zaciekawionego spojrzenia z Jacka.

– Sylwia, tam, a ja tam. Mam bardzo lekki sen! – kontynuował Jacek, wcielając się z rozkoszą w rolę mojego samozwańczego opiekuna.

– Tato! – wrzasnęłam oburzona, zupełnie jakbym nie miała ukończonych 28 lat. – On go straszy!

Rodzice odciągnęli Jacka na bok i zaczęli mu coś tłumaczyć. Nie wtrącałam się, najważniejsze, że go spacyfikowali. Chciałam przeprosić Martina za zachowanie brata, ale okazało się, że nie muszę. Ukochany był rozbawiony sytuacją i nie miał pretensji.

– Wszyscy bracia w Polsce są tacy? – spytał wieczorem, kiedy udało nam się złapać chwilę na osobności.

– Wszyscy – odparł Jacek, bezczelnie podsłuchujący od progu. – I obowiązuje nas vendetta. Capisci?

– Jacek, przeginasz – mruknęłam.

– Dobra, to był taki żart – spuścił z tonu brat. – Ale sen mam naprawdę lekki – puścił oko do Martina i pozbawił nas swego towarzystwa.

Kolejnym odkryciem Martina na obcej ziemi była polska telewizja. Przebiła nawet okienko w kiosku umieszczone na wysokości pępka klienta, które, jak mi wyjaśnił, tak go rozbawiło.

– Co on mówi? Czy to taki dziwny dubbing? – spytał zaintrygowany chłopak, kiedy pierwszy raz usłyszał lektora czytającego dialogi w filmie.

– O co chodzi? – nie zrozumiałam.

– O ten beznamiętny, męski głos, który zagłusza aktorów.

– To zamiast napisów, takie tłumaczenie, w Polsce nie wszyscy znają angielski – wyjaśniłam mu.

– Zauważyłem – uśmiechnął się Martin. – Nigdy się nie spotkałem z… jak mówisz? Lektorem? Czy on teraz wyznaje miłość Jennifer Aniston?

– Czyta dialog – sprostowałam.

Martin dostał klasycznej głupawki, którą zaraził Jacka i niczego nie rozumiejących rodziców.

– Co kraj to obyczaj – mruknęłam, zastanawiając się, ile jeszcze dziwnych rzeczy odkryje w Polsce Martin.

Małe przyjęcie na cześć mojego Szkota mama zaplanowała na sobotę. Rodzina była bardzo ciekawa Martina, a mój skarb postanowił zabłysnąć i kuł polskie zwroty, aż wióry leciały. Przy stole zagadnął wujka Stefana polskim odpowiednikiem „how are you”. Zapytany jak się miewa, wujek stwierdził, że nie bardzo, po czym zaczął ze szczegółami opowiadać o swoim reumatyzmie i niedogodnościach mieszkania na trzecim piętrze bez windy. Martin robił uprzejmą minę, a Jacek, tłumiąc radość, usłużnie tłumaczył przemówienie wujka. 

– Ale jak to, on opowiedział mi o swoich prywatnych sprawach? Jestem dla niego obcym człowiekiem, spytałem go tylko, jak się miewa – Martin stracił wrodzony spokój.

Był tak zdziwiony, że wymknął się za mną do kuchni, żeby wyjaśnić sytuację. Musiałam wytłumaczyć.

– On ci odpowiedział, jak się miewa. Dokładnie. U nas to nie jest krótka odpowiedź, będąca zwyczajowym powitaniem – poklepałam go po plecach.

– Na chwilę was stracę z oczu, a wy już się migdalicie – to był oczywiście Jacek. – Widziałem, że zaprzyjaźniłeś się z wujkiem Stefanem. Pytał o ciebie. Jak wrócisz do stołu, opowie ci resztę swojego życia – zachichotał.

– Nieprawdopodobne! – zaśmiał się Martin i poszedł do pokoju.

Dobry humor opuścił go przy bigosie. Mój Szkot jadł już tę potrawę, osobiście tego dopilnowałam, nie był więc zdziwiony smakiem i zapachem. Nigdy nie dowiedziałam się, czy rzeczywiście smakuje mu polskie danie, ale konsumpcji nie odmawiał. Może z uprzejmości. Aż do chwili, kiedy wujek Stefan wtrącił swoje trzy grosze.

– Takiego bigosu jak Halinka robi, nie dostaniesz młodzieńcze nigdzie. Trzy dni gotowany na wolnym ogniu! To prawdziwe niebo w gębie!

Martin zastygł w bezruchu.

– On powiedział „trzy dni”? – zwrócił się do mnie zaniepokojony.

Przytaknęłam, zadowolona, że mój Szkot zaczyna chwytać polskie zwroty. Tymczasem Martin minę miał nieciekawą. Jakby pozieleniał na twarzy.

– Przecież to trucizna! Nie jedz tego! – wyrwał mi widelec z ręki. – Potrawę można odgrzewać dwa razy, potem jest niejadalna. Ten bigos jest zepsuty!

– Skąd masz takie informacje? – zdumiał się Jacek, pakując do ust kopiatą porcję specjału.

– Jak to? Wszyscy to wiedzą – Martin patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami.

– Poważnie? – Jacek delektował się kapustą, ale w końcu zrobiło mu się żal Szkota, chyba go polubił.

– Bigos, który jadłeś w Glasgow, Sylwia dostała od mamy. Też był gotowany kilka dni, bo tak przyrządza się tę potrawę. I co? Żyjesz? A widzisz.

Martin nieufnie obejrzał swoją porcję i dyskretnie odsunął talerzyk na bok. No cóż, wiele stracił…

Tylko refleksowi mojego szkockiego ukochanego zawdzięczam zdrowie i życie

Właściwie nie powinnam się dziwić jego reakcjom. Pamiętam swoje pierwsze dni na angielskiej ziemi. Nie mogłam się nadziwić, po co komu dwa kurki do wody w łazience? Technikę mycia twarzy i zębów, kiedy z jednego kurka leci wrzątek, a z drugiego lodowata strużka, opanowywałam tygodniami. A ruch lewostronny? Niby nic, a polska głowa sama odwraca się w niewłaściwym kierunku, żeby sprawdzić, czy nic nie nadjeżdża.

Tak zresztą poznałam Martina. Weszłam mu pod maskę samochodu, o mało nie ginąc pod kołami. Tylko refleksowi mojego szkockiego ukochanego zawdzięczam zdrowie, życie i całą resztę, bo w owej chwili nie myślałam o randce. To on zaproponował spotkanie i tak to się potoczyło.

Kilka dni później odezwał się Marcus. Umówiliśmy się w warszawskim pubie, żeby chłopaki mogli odetchnąć znajomą atmosferą i porównać z angielskim oryginałem. Marcus był zachwycony pobytem w Polsce i zamierzał go przedłużyć, bo jak twierdził, poznał tu bratnie dusze wielbiące nie tylko filmy Kieślowskiego, ale także Almodovara. Miał tylko jedno pytanie. Dlaczego Polacy są tacy smutni? On się uśmiecha do wszystkich i w związku z tym ma drugie pytanie. Co to znaczy „czy masz jakiś problem” i „coś nie tak”? Bo on je bardzo często słyszy, szczególnie od mężczyzn. Oba zwroty Marcus miał zapisane fonetycznie na kartce, czym kompletnie nas rozbroił.

– Wesele urządzimy w Polsce – oznajmił nieoczekiwanie Martin, kiedy przestaliśmy się śmiać. – Jestem pewien, że będzie wspaniale.

– Bez kobziarzy? – zgorszył się Marcus, ignorując moje zdumienie. 

Nie było żadnych zaręczyn, pierścionka, nic. Nikt nie prosił mnie o rękę, a oni zaczęli planować wesele!

– Kto ci powiedział, że bez? Przyjadą moi kuzyni, przywiozą instrumenty, wystąpimy w klanowych kiltach…

Przerwałam Martinowi, podsuwając mu pod nos dłoń, na której nie było narzeczeńskiego pierścionka. Szkot ujął ją z galanterią i ucałował.

– To stary polski zwyczaj – objaśnił Marcusowi. – Teraz już to wiem.