Z rozmyślań wyrwał mnie mokry, ciepły dotyk na przedramieniu. Gacek, mój kochany pies. Za każdym razem, gdy kończył śniadanie, przychodził do mnie i obowiązkowo musiał mnie polizać. Taki sobie wymyślił rytuał. Jakby w podzięce albo z prośbą, żeby jutro było tak samo. Żebym go nigdy nie wyrzuciła z domu. Eh, głupol…

Tamtej soboty, jak prawie zawsze, wybrałam się na małą przebieżkę. Wciągnęłam leginsy, termoaktywną kurtkę, założyłam buty do biegania i z zamiarem wyprodukowania takiej ilość endorfin, żeby wystarczyły mi na cały następny tydzień w pracy, wyszłam z domu. Nic tak nie miesza w hormonach, jak dziesięć kilometrów porządnym tempem. Nie przepadałam za bieganiem po zasmrodzonym spalinami mieście ani po ulicach za miastem, gdzie każdy mijający mnie zbyt blisko TIR mógł być moim ostatnim wspomnieniem w życiu. Miałam swoją ulubioną trasę w dużym pobliskim lesie, samochodem to niecałe siedem minut. Krótka rozgrzewka na miejscu i można śmigać. Wsiadłam w moje wysłużone auto i w kilka chwil byłam na miejscu.

– Nie za brzydka pogoda na wygibasy? 

Aż się wzdrygnęłam. Właśnie robiłam skłony, zwrócona twarzą do grubego drzewa. Odwróciłam się, za mną stał mężczyzna. W ręku trzymał nóż. Nie zdążyłam się jednak przestraszyć, bo w drugiej ręce dzierżył wiklinowy koszyk, a na głowie miał kapelusik, taki w stylu safari. Na oko po siedemdziesiątce, lekko przygarbiony. Przez to nakrycie głowy nie byłam pewna, czy bardziej siwy, czy łysy…

– Ale na grzyby pewnie idealna? – odparłam z przekąsem, zerkając wymownie w prawie pusty koszyk. 

– E, pani… – mruknął dziadzio. – Kiedyś to były grzyby, nie to, co teraz… Pamiętam, w siedemdziesiątym siódmym był taki październik, że się człowiek potykał o prawdziwki…

A teraz?

Zobacz także:

W chwili, gdy i on mnie spostrzegł, zwolnił

Starszy pan oddalił się, mamrocząc pod nosem swoje pretensje pod adresem grzybów, które postanowiły pobawić się z nim w chowanego. Ja tymczasem zrobiłam kilkanaście wymachów, wyprostów, rozciągnięć, uruchomiłam stoper w zegarku i zaczęłam bieg. Zazwyczaj słucham muzyki przez słuchawki, choć wiem, że to niezbyt rozsądne – odcięta od dźwięków zewnętrznych, samotna kobieta w lesie. Dziś jednak zapomniałam ich zabrać i pokonywałam kolejne metry, wsłuchując się w swój własny oddech, który po pewnym czasie przenosił mnie w dziwny trans, był rodzajem medytacji, powtarzaną bezwiednie mantrą. Wspaniałe uczucie.

Znałam na pamięć trasę, taka przełajowa przeplatanka: dość długi odcinek wyjeżdżonej autami leśnej dróżki, potem skręt w ścieżkę, kawałek krzakami, potem luźno obsadzoną brzeziną i powrót na dróżkę. Trzy takie kółka i miałam dziesięć kilometrów. Pierwsze kółko to był wstęp, preludium do biegu właściwego, na drugim łapałam swój rytm, oddech przestawał być tylko pobieraniem powietrza, zamieniał się w metronom, zaprogramowany na coraz to szybsze tempo. Trzecie kółko było tym, po co tu przyjeżdżałam. Euforia, potworne zmęczenie, w dziwny sposób uskrzydlające i pozwalające na przekór biec dalej i dalej.

To było drugie okrążenie. Wybiegłam na dróżkę, zaczynałam się już porządnie rozkręcać. Kawałek dalej zauważyłam zaparkowane auto. Jakie? Jak na kobietę z dowcipów przystało odpowiem, że czarne. No i kombi, na tym moja wiedza o motoryzacji się kończy. Nie było go jeszcze kilkanaście minut temu, gdy biegłam tu pierwszy raz. Pomyślałam, że napotkany wcześniej dziadzio nie będzie dziś jedynym zawiedzionym grzybiarzem w tym lesie.

Kiedy zbliżałam się do samochodu, z chaszczy wyłonił się jakiś człowiek i żwawym krokiem wracał do auta. W chwili, gdy i on mnie spostrzegł, zwolnił. Jak ktoś przyłapany na kradzieży, chcąc w ten sposób pokazać: „to nie ja, ja wcale nie uciekam”. Gdy mijałam czarne auto, on miał do niego jeszcze kilka kroków. Wgapiał się uporczywie w ściółkę, pomyślałam, że może zatrzymał się po prostu, żeby zrobić siku i przy okazji wlazł głębiej, zobaczyć, czy sezon na grzyby można uznać za otwarty. Na chwilę podniósł wzrok, skinęłam mu wtedy głową na powitanie, taki nawyk ze szlaków górskich.

Nieśmiało odpowiedział takim samym gestem i znów opuścił głowę, jak robot. I wtedy usłyszałam przedziwny dźwięk. Pierwsze wrażenie – ktoś przeciągnął smyczkiem po strunach altówki. Było to na tyle dziwne, że delikatnie zwolniłam tempo i nastawiłam ucha. Gdy dźwięk rozległ się po raz drugi, wciąż przypominał jakiś smyczkowy instrument, ale usłyszałam w nim coś jeszcze, coś niepokojąco znajomego. Zatrzymałam się, dysząc. To nie był mój dzień, czułam się porządnie zmęczona, a przede mną było jeszcze jedno okrążenie.

Rekordu dziś nie pobiję, nie ma mowy. Odwróciłam się, bo odgłos wprawdzie się urwał, ale go zlokalizowałam – dochodził z głębi lasu, za mną. Ja, to coś, co wydawało dźwięk i facet, który właśnie dotarł do auta, byliśmy rozstawieni w trójkącie. Wtedy usłyszałam „to” po raz trzeci i po prostu mnie zmroziło. Facet spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić.

Wiedział już, że ja wiem. Wiem, co zrobił

Nagle potknęłam się o korzeń drzewa, który sterczał pośrodku dróżki

– Stój! – krzyknęłam. – Stój, mówię!

Zaczęłam biec w jego stronę. Facetowi wypadły kluczyki, ale szybko je podniósł, piknął alarmem i wsiadł, a właściwie wskoczył do auta. Byłam dosłownie pięć metrów od samochodu, gdy odpalił silnik. Gdyby zamiast na leśnej dróżce stał na asfaltowej jezdni, usłyszałabym przeraźliwy pisk opon, spod których wyleciałaby śmierdząca gumą chmura. Nieprzyjemne, ale nie nokautujące.

Zamiast tego dostałam w twarz setkami rozpędzonych ziarenek piasku, które wyrzuciły spod siebie buksujące koła. Usłyszałam narastający ryk silnika i wbiegłam w obłok pyłu, kurzu i spalin. Gdybym się wtedy zatrzymała, wszystko skończyło by się bezboleśnie. Zamiast tego na wpół ślepo, pokasłując, kontynuowałam swój pościg.

– Zatrzymaj się! Nie daruję ci tego! Ty bandy… Aaaaa!

W tym miejscu mój bieg się skończył. I nie tylko na ten dzień, ale na kolejne kilka miesięcy. Potknęłam się o korzeń drzewa, który sterczał sobie radośnie pośrodku dróżki, czyhając na moją lewą kostkę. Czułam, że jest źle, nie wiedziałam tylko, czy to skręcenie, czy złamanie. Samochód oddalał się, kurz opadał, a ja próbowałam dojrzeć numery rejestracyjne… Nie było na to najmniejszych szans. Zobaczyłam tylko w oddali, jak włącza się do ruchu na małej, wiejskiej szosie. Podniosłam się na łokciach, potem usiadłam. 

– Wszystko w porządku?

Głos należał do grzybiarza, mojego towarzysza od rozgrzewki. Znów wyrósł obok mnie, nie wiadomo skąd i kiedy. Pomógł mi się podnieść. 

– Co tu się stało? Czemu tak pędził? – zapytał. – Przecież to samochodu szkoda, po takich dziurach.

Czułam, że noga zaczyna puchnąć. Stawanie na niej było możliwe, ale okupione potwornym bólem.

– Pomoże mi pan? Myślę, że kawałek dalej jest odpowiedź na pana pytanie.

Wskazałam głową kierunek, z którego usłyszałam te dziwne dźwięki. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale i dużą ciekawością. Postawił koszyk na ziemi i podał mi ramię. Lewą nogę stawiałam tak, jakbym chodziła po tłuczonym szkle, ale we dwójkę jakoś krok po kroku posuwaliśmy się do przodu. Nie dalej niż trzydzieści metrów w głąb lasu zobaczyliśmy to coś, co wydało z siebie dźwięk rozpaczy, który usłyszałam parę minut temu.

„Coś” miało uszy sterczące jak u nietoperza, rudo-czarną sierść, góra sześć kilogramów wagi oraz przerażone czarne ślepia, które wlepiało we mnie. I cienką stalową linkę jednym końcem owiniętą wokół szyi, drugim wokół drzewa. „Coś” okazało się ślicznym kundelkiem, który najwyraźniej nie zdołał zapracować na ludzką miłość. Chociaż określenie „ludzka” było tu nie do końca właściwe. Na to trzeba sobie zasłużyć. 

Psiak przez krótką chwilę sprawiał wrażenie nieufnego, zresztą nie ma się co dziwić. Obserwował nas czujnie i spode łba, ale nie dostrzegłam w tym ukrytej agresji, która czasem charakteryzuje takie skrzywdzone stworzenia. Gdy zamerdał ogonem, podeszłam bliżej. W miarę szybko udało nam się oswobodzić biedaka. Jak tylko poczuł, że nie ogranicza go linka, dosłownie wparował mi na ręce i, popiskując, zaczął lizać po twarzy. Dziadek od grzybów, patrząc na to, zaczął się śmiać.

– No, to chyba miłość od pierwszego wejrzenia – stwierdził.

– Bardziej od pierwszego liźnięcia – odpowiedziałam, próbując zapanować nad rozemocjonowanym maluchem. Postawiłam go w końcu na ziemi. Smycz nie była potrzebna, on po prostu przyspawał się do mnie i nie odchodził dalej niż na pół metra. Z tego wszystkiego na kilka minut zapomniałam o mojej nodze. Emocje i adrenalina zadziałały jak zastrzyk z morfiny, której działanie powoli zaczynało słabnąć. Czułam, jak noga zaczyna puchnąć, a but staje się coraz mniejszy. 

– Trzeba panią zawieźć do szpitala.

Kiwnęłam głową. Dziadek miał rację. Obciążając dalej kontuzjowaną nogę, mogłam narobić sobie dużo kłopotów.

– To pani samochód tam na skraju? – zapytał. – Tam, gdzie robiła pani rozgrzewkę? Mogę po panią podjechać, potrzebuję tylko kluczyki…

Dotarło do mnie wtedy, że choćbym bardzo chciała, to jedną nogą nie dam rady prowadzić. Dokicałam na jednej nodze do ściętego pnia i przysiadłam na nim. Pies, z uszami wielkimi jak u nietoperza, wpatrując się we mnie, usiadł obok. Do auta było kilkaset metrów, noga bolała coraz bardziej, nie dam rady, pomyślałam. Spojrzałam na faceta, nie wyglądał jak członek zorganizowanej grupy przestępczej specjalizującej się w kradzieży aut najnowszą metodą na „grzybiarza”. Podałam mu kluczyki. 

– Tylko niech pan przy jedynce mocniej doda gazu, bo lubi się zadusić.

Poszedł. Gdy sto metrów dalej leśny dukt zakręcił, straciłam faceta z oczu. Dłuższą chwilę go nie było, ale w końcu zobaczyłam, że mój stary wehikuł nadciąga, podrygując na leśnych nierównościach. Dotarło do mnie wtedy, że choćbym bardzo chciała, to jedną nogą nie dam rady prowadzić. Musiał dostrzec moją zafrapowaną minę, gdy otworzył drzwi i wygramolił się z samochodu.

– Zawiozę panią – zaproponował przytomnie i wsiadł z powrotem. – Ale nie mam przy sobie portfela, na autobus mi musi pani dać. Wrócę sobie dziewiątką. No to co, jedziemy?

Najpierw zapakowałam Gacka (już wtedy go tak ochrzciłam) do samochodu, potem sama jakoś się wpakowałam i pojechaliśmy. Na miejscu facet pomógł mi doczłapać pod drzwi SOR–u, wziął dychę, którą w drobniakach wygrzebałam z samochodowego schowka i poszedł sobie, pytając jeszcze kilka razy, czy na pewno dam sobie radę. Podziękowałam mu stokrotnie i życzyłam udanego sezonu grzybowego oraz samych prawdziwków. 

Od początku było dla mnie oczywiste, że Gacek zostanie ze mną na stałe. Nie po to dane mi było go uratować, żebym teraz wsadziła go za kraty schroniska. Śmieję się, kiedy opowiadam znajomym, że Gacek, poza kupą, którą zrobił w przedpokoju prawie od razu gdy go przywiozłam, wniósł do mojego domu coś jeszcze. Nieopisaną wręcz radość, którą z wdzięczności obdarowuje mnie każdego dnia.