Z czasów szkolnych pamiętam mało. Im jestem starsza, tym bardziej staram się pamiętać wyłącznie rzeczy miłe, a szkoła do nich nie należała. Nauczyciele wydawali mi się przemądrzali, a uczniowie dziecinni. Stroniłam od jednych i drugich. Dopiero w liceum się zmieniło. Uczęszczali tam młodzi ludzie, niemal wyłącznie płci męskiej. Niektórzy całkiem mili. W rezultacie, będąc z natury osobą towarzyską bez przepychu, już po czterech latach zakolegowałam się z trzema do tego stopnia, że wieczorami chodziliśmy często w pobliskie Aleje Ujazdowskie. Popijając na ławce najtańsze wino marki „Wino” i popalając równie paskudne „Sporty”, rozmawialiśmy o tym i owym. Chyba że ktoś miał akurat pod ręką gitarę i coś zabrzdąkał, i dumkę jakąś zanucił. Albo „Chattanooga Choo Choo”.

Pamiętam spotkanie, które okazało się ostatnim. Otwieraliśmy właśnie wino, kiedy pojawił się Krzysiek, kolega z klasy. Nas od niego odrzucało. Mimo, a może właśnie dlatego, że był podobno synem kogoś ważnego w ważnym Urzędzie. Krzysiek postanowił się przysiąść. Wtedy jeden z naszych coś mu powiedział, drugi coś dopowiedział, a trzeci splunął. Nazajutrz dostaliśmy od dyrektora liceum propozycję nie do odrzucenia. Albo dobrowolnie zmienimy szkołę (pół roku przed maturą!), albo wystawi nam taką opinię, że o studiach możemy zapomnieć. Wolałam nie ryzykować i przeniosłam się do innego liceum. Co nie zmieniło mojej niechęci do lat szkolnych. Uwielbiam piosenkę Staszka Soyki „Cud niepamięci”.