W liceum Batorego mieliśmy fantastyczną woźną, panią Irenkę. Wiele razy ratowała nam skórę. Wystarczyło poprosić, żeby wywołała kogoś z lekcji, a tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiała: „Uczeń taki i taki potrzebny jest tu i tu”. Żaden nauczyciel nie odważył się jej postawić! Byłam ulubienicą pani Irenki.

Gdy się okazało, że na maturze mam miejsce w pierwszej ławce, poprosiłam, aby tak poprzestawiała wizytówki, żebym usiadła na końcu. Niestety, po przemieszaniu kartek wyszedł niezły klops. Moja przyjaciółka – jedna z najlepszych uczennic, obok której miałam nadzieję siedzieć – trafiła do pierwszej ławki.

Ja, owszem, dostałam miejsce na wymarzonym końcu, ale między uczniami, na których podpowiedź nie było co liczyć. Całe szczęście – zdałam!