Wyjazd zaczął się dobrze. Pogoda dopisała; dni były słoneczne, ale nie upalne. Do pokoju przydzielono mi całkiem sympatyczną koleżankę, a wiadomo jak z tym bywa. Irka była trochę ode mnie młodsza i bardzo energiczna. I nastawiona na podbój jakiegoś męskiego serca, z czym nie kryła się od początku.

– Bo wiesz – trajkotała – jak od razu nie złowisz jakiegoś mężczyzny, to potem nie ma już szans. Wszystko, co się jeszcze jako tako rusza, zostanie zaanektowane.

Śmiałam się z niej, choć mówiła prawdę. Kobieca determinacja w tych kwestiach bywała czasem szokująca, a jako stała bywalczyni sanatoriów coś o tym wiedziałam. Ale też bez przesady, nie można dać się zwariować. Próbowałam ostudzić nieco zapędy koleżanki, jednak ona w tej kwestii była niesłychanie poważna.

– E, tam. Mówisz to, bo pewnie masz męża. I w tej sytuacji możesz się skupić na swoim kręgosłupie. – Stała przed lustrem i przymierzała sukienki. – Pomóż! Którą włożyć? Tę niebieską czy zieloną?

– Zdecydowanie zieloną.

Popatrzyła na mnie z ukosa i przygotowała sobie niebieską. Faktycznie musiała być zdeterminowana, skoro w moich słowach odczytała potencjalną nieszczerość i chęć rywalizacji. Wzruszyłam ramionami i wyprasowałam sobie na dzisiejszy dancing bluzkę z koronkami. Polować nie zamierzałam, ale potańczyć i owszem.

Wolałam nie zakładać bajkowego zakończenia

Kiedy tylko weszłyśmy do sali bankietowej, Irena od razu rozejrzała się wokół i popchnęła mnie do stolika, przy którym siedziało dwóch mężczyzn. Tak jakby nie było innych wolnych miejsc! Czułam się skrępowana i było mi wstyd za koleżankę. Jednak panowie okazali się sympatyczni. Szczególnie szczuplejszy z nich, Marek, był naprawdę ujmującym człowiekiem. Mówił z pasją, zwłaszcza o pasiece, której był właścicielem i w ogóle o pszczołach. Dobrze się go słuchało. O wiele lepiej niż monotematycznej Irki. Wdaliśmy się w cichą rozmowę, do której co i rusz wtrącała się moja koleżanka. W końcu Marek zaprosił mnie na parkiet, a potem na spacer po otaczającym sanatorium parku.

Zobacz także:

Nigdy nie jeździłam do sanatorium, żeby „złapać chłopa”. Uważałam, że jeśli ktoś jest mi pisany, to spotkam go gdziekolwiek. Jednak polubiliśmy się z Markiem. Spędzaliśmy wolny od zabiegów czas w parku lub na starówce miasteczka. Tematów do rozmowy nam nie brakowało. A fakt, że byliśmy samotni jeszcze bardziej zbliżał nas do siebie. Marek nieśmiało napomykał, żebym odwiedziła go w miejscowości, w której mieszkał.

– Zobaczysz, jak u mnie pięknie! – zachwalał. – Góry, lasy i cisza...

Śmiałam się z tego, choć po cichu planowałam, że jeśli nasza znajomość utrzyma się korespondencyjnie, to odwiedzę Marka. Jestem osobą niezbyt ufną, więc wolałam nie zakładać bajkowego zakończenia, chociaż mężczyzna naprawdę mi się podobał.

Tak ci tylko mówię, z życzliwości

Ze swoich myśli zwierzyłam się nieopatrznie Irenie.

– Jak tam twój pszczelarz? – zapytała któregoś wieczoru nieco złośliwie.

– Nie mój, Irena, nie mój – śmiałam się.

– No jak nie twój, skoro ciągle razem spacerujecie!

– Ale to nie znaczy, że jesteśmy razem.

Nie wiem, co mnie wzięło na szczerość wobec Ireny, która była przecież tylko współlokatorką. Raczej nie zamierzałam z nią utrzymywać znajomości. W każdym razie, jak na spowiedzi opowiedziałam Irenie o poziomie mojej i Marka zażyłości oraz o planowanych odwiedzinach.

– To on ma dom? – zdziwiła się. – Popatrz, popatrz. Nigdy bym nie pomyślała. Taki niepozorny. Taki chłopek roztropek.

Zrobiło mi się przykro, że Irena tak krytykowała Marka. Nie rozumiałam, dlaczego obraża człowieka, którego nie zna.

– I w dodatku kurdupel taki – kontynuowała złośliwą wypowiedź. – Bo o tym, że nie potrafi jeść przy stole jak człowiek, już nie wspomnę. Ewa, Ewa, gdzie ty masz oczy? – zapytała ironicznie.

– Idę spać, Irena – niezbyt grzecznie obróciłam się do niej plecami.

Nie chciałam rozmawiać dalej o Marku, którego tak paskudnie ośmieszała Irena. Fakt, był niski. Nie do końca potrafił zachować się w towarzystwie, ale to chyba bardziej wynikało z nieobycia niż złych manier. Jednak słowa Ireny nie dawały mi spokoju. Długo nie mogłam zasnąć, rozmyślając o aparycji Marka. Chcąc nie chcąc widziałam niskiego chłopka roztropka. Czyżby Irena miała rację? Zaimponowało mi to, że się mną zainteresował i przymknęłam oczy na mankamenty jego sylwetki i zachowania?

– A w dodatku wczoraj widziałam go na lodach z tą Emilią spod trójki. Widać, że gra na dwa fronty – Irena mnie dobiła. – Tak ci tylko mówię, z życzliwości.

Nie odezwałam się, w milczeniu trawiąc sens usłyszanych słów. A więc wcale nie był inny! Przyjechał do sanatorium na podryw i nic więcej. Oburzenie mieszało się z żalem i ze złością, że tak dałam mu się omamić.

Największe pretensje mam do siebie

Rano, przy śniadaniu prawie się nie odzywałam, choć mój znajomy mówił za dwoje. Rzucałam tylko na Marka szybkie spojrzenia, raz za razem odkrywając jego kolejne wady. A kiedy zaproponował mi spacer, wykręciłam się bólem głowy. Niezrażony, wyraził nadzieję, że do obiadu pozbędę się migreny i dam się zaprosić na lody. Odpowiedziałam, że na pewno nie i żeby poszukał sobie innej naiwnej. Spojrzał pytająco, ale nie podjęłam tematu. Dokończyłam śniadanie i odeszłam od stołu.

Do końca pobytu unikaliśmy swojego towarzystwa. Czasem widywałam Marka na samotnym spacerze, czasem mijaliśmy się w naszej ulubionej cukierence. W dzień wyjazdu sztywno kiwnęliśmy sobie głowami. Ja odjechałam do dużego miasta, on – do swoich pszczół.

Choć turnus się skończył, nie mogę przestać myśleć o Marku. Nie dają mi spokoju słowa Ireny i to, że chyba nie miała racji. Nigdy nie widziałam Marka w towarzystwie innych kobiet. Jestem już prawie pewna, że Irena wymyśliła tę historię z Emilią, żeby otworzyć sobie drogę do niego. Nie udało jej się to, a w dodatku zepsuła być może coś ważnego, co mogłoby się między mną a Markiem narodzić. Ale większe pretensje mam do siebie. Świeżo poznanej osobie nie powinno się powierzać swoich spraw. Zwłaszcza tych sercowych.