Kiedy wyjeżdżałam na wakacje, zawsze wybierałam egzotyczne kierunki – Dominikana, Hawaje, Indie, Nowa Zelandia… Zwiedziłam pół świata. Mogłam sobie na to pozwolić. Nic mnie nie trzymało w domu: ani facet, ani dzieci. Domu właściwie też nie miałam, tylko apartament i panią Lusię, która w nim sprzątała. 

Nigdzie nie mogłam zagrzać dłużej miejsca. Wracałam z jednej eskapady i już planowałam kolejną. Nigdzie nie poczułam się jak w domu, nigdzie nie chciałam znowu wrócić. Biegłam dalej, wciąż dalej, bo gdzieś tam świat wydaje się zieleńszy, ładniejszy… 

Do czasu, kiedy ktoś włamał się do mojego apartamentu i skradł co cenniejsze rzeczy, a te mniej cenne zniszczył. Bandzior tłukł, rwał, pruł, jakby miał do mnie złość. Aż strach myśleć, co by było, gdybym wcześniej wróciła z pracy i wpadła na tych wkurzonych włamywaczy. Policja przyjęła zgłoszenie i mimo – albo z powodu – tylu zniszczeń nie znalazła żadnych śladów. Kazali czekać. Na co? Aż bandyci poczują skruchę i sami się zgłoszą? Czy aż popełnią błąd, obrabiając następną ofiarę? Najbardziej zła i rozżalona byłam z racji podartego paszportu. 

Nie wyrobię nowego na czas, a za tydzień miałam lecieć do Australii. Tam mnie jeszcze nie było… Przynajmniej nie napadną mnie kangury – jak żartowała Aśka. Ona wybierała się w góry, polskie góry, nie żadne tam Alpy czy inne Himalaje, i namawiała, bym wybrała się razem z nią. 

– No, nie daj się prosić. Zresetujesz się. To nie Australia, ale odpoczniesz i nie wybulisz tyle kasy. Zobaczysz, zakochasz się w Pieninach

Nie byłam przekonana, ale stwierdziłam, że rzeczywiście lepszy rydz niż nic. Zresztą po tym cholernym włamaniu czułam się tak zdołowana, że nawet nie chciało mi organizować zastępczej wyprawy gdzieś, gdzie dostanę się „na dowód osobisty”. Pojechałam na tydzień w te Pieniny. Tydzień w polskich górach?

Aśka! Dlaczego wcześniej mnie tutaj nie przywiozłaś?

Małe te górki, wzdychałam, dojeżdżając do Szczawnicy, gdzie miałyśmy zarezerwowane pokoje w pensjonacie. I nie będę mieszkać w hotelu, w którym wszystko podają pod nos. I pewnie zaraz zacznie padać… 

Zobacz także:

Tak, byłam rozczarowana i pełna gryzącego jak wełniany sweter żalu. Tam, gdzie zwykle latałam, zawsze miałam piękną, słoneczną pogodę i mogłam chodzić w bikini dwadzieścia cztery na siedem. 

Ledwie dotarłam, przed pensjonat wyskoczyła Aśka i wciągnęła mnie do środka. Współczesny klocek, któremu góralskiego stylu miały dodawać zawieszone wszędzie tandetne zdjęcia i dodatki wykonane w Chinach. 

Ale pokój był czysty i przytulny, to musiałam przyznać. 

Aśka kazała mi zostawić rzeczy, bo chciała oprowadzić mnie po miasteczku, zaprosić do jakiejś knajpy na miejscowe żarcie… Ok, skoro już tu przyjechałam, nie zamierzałam się dąsać i wybrzydzać. Miasteczko jak miasteczko, trochę za dużo turystów, trochę za dużo reklam, ale miało swój urok. Odkrywałam go, przechadzając się między drewnianymi domami z pięknymi, niemal koronkowymi wykończeniami, między którymi stały nowe, betonowe klocki pensjonatów. Promenada nad szerokim potokiem była, hmm, malownicza. No i to jedzenie… Myślałam, że nie ma nic lepszego niż włoska kuchnia, ale to, co dostałam na obiad, który płynnie przeszedł w kolację… pychota, mniam… 

Założyłam, że rano będę się leniwie toczyć uliczkami, a nie wdrapywać na górę, ale koleżanka się uparła i zaciągnęła mnie bladym świtem na Sokolicę. Ok, dam radę. 

– Niecałe osiemset metrów? A początek wycieczki zaczyna się od podpłynięcia łódką? Bomba. Dziesięć minut i jesteśmy na szczycie – kpiłam. 

Aśka tylko się uśmiechnęła… 

Nie sądziłam, naprawdę, że taka niewielka góra może tak mocno dać w kość. Myślałam, że mam lepszą kondycję. Ścieżka była wąska, niemal obijałam się o mijane drzewa. Sapałam i szłam krok za krokiem, starając się nie paść na twarz. Wreszcie złapałam jakiś kij i nim się podpierałam. W połowie drogi osunęłam się na ławkę z pnia i łapałam oddech. Kątem oka dostrzegłam widok i… zatonęłam w nim. Szczawnica z tej odległości i wysokości wyglądała przepięknie. Drobne domki w otoczeniu zieleni wzgórz. 

Ale to panorama z samego szczytu, na który się w końcu doczłapałam, zaparła mi dech w piersi. Pieniny i Dunajec, który wił się srebrzyście… I już wiedziałam, że przepadłam. Mogłam oddać wszystkie Australie, egzotyki i drinki z palemką na wiecznie słonecznych plażach za ten jeden widok. Moje serce padło do stóp tej góry, runęło do Dunajca i spoczęło na dnie. Na zawsze. 

– Dlaczego nigdy wcześniej mnie tu nie zabrałaś? Czemu nie mówiłaś, że tu jest tak niesamowicie? – pytałam Aśkę.

– Bo i tak byś nie uwierzyła. Miałam ci opowiadać o zaletach i urodzie polskiej, górskiej mieściny, kiedy ty jeździłaś po wielkim świecie? 

– Miałaś! 

– To znaczy, że tu wrócisz?  

– Wrócę. Na pewno wrócę

Co mi szkodzi spróbować, wyślę CV do kilku hoteli

I słowa dotrzymałam. Wracałam w Pieniny, kiedy tylko udało mi się wyrwać z pracy – na kilka dni, na długi weekend. Niezależnie od pory roku, miesiąca, pogody. Tam były moje ukochane miejsca, które nigdy mi się nie nudziły. Tam mogłam przebywać sama ze sobą i resetować się lepiej niż gdziekolwiek. Za każdym razem, kiedy musiałam opuścić moje góry, tęskniłam. Jak za żywą osobą. W mieście czułam się coraz bardziej obco, nieważne, że miałam tu dobrą pracę, wygodne mieszkanie, licznych znajomych… 

W głowie ciągle pojawiała się myśl, że moje miejsce jest gdzie indziej. Doskonale wiedziałam gdzie, ale… Nie miałam zobowiązań w postaci rodziny, dzieci, ale nie mogłam ot tak porzucić całego swojego życia, wszystkiego, o co walczyłam, do czego się przygotowywałam. Aż w końcu nie mogłam wytrzymać tej tęsknoty i zaczęłam przeglądać oferty pracy. Wysyłałam swoje CV do każdego pensjonatu, hotelu czy knajpy, które szukały menedżera. Mówiłam sobie, że to tylko na próbę, tak dla rozeznania. Nie wierzyłam, że ktokolwiek zatrudniłby kobietę z nizin, miastową paniusię, do prowadzenia obiektu w górach, aż… zadzwonił telefon. 

Odebrałam, nie znając numeru, a kwadrans później teoretycznie miałam nową pracę. Wpatrywałam się w ścianę, zastanawiając się, co teraz. Co mam zrobić? Złożyć wypowiedzenie? Sprzedać mieszkanie? Czy wynająć, na wypadek, gdyby tam mi nie wyszło? Co wybrać? Tu mam stabilną pracę w biurze i niezłe dochody, a tam co będę mieć? 

Odpowiedź była jedna: Pieniny. Na wyciągnięcie ręki. Tam będę mieć moje góry, moje miejsce na ziemi. Rzuciłam się w to, skoczyłam z klifu na główkę. Zdecydowałam się całkowicie zmienić swoje życie. Wyprowadziłam się ze stolicy i osiedliłam w prowincjonalnej mieścinie. Byłam tam obca, bardzo obca, ale z każdym miesiącem stawałam się odrobinę bardziej tutejsza. Już nie miałam pracy od ósmej do szesnastej, czasem było jej dużo więcej, czasem miałam kilka dni wolnego pod rząd. Wszystko to, co do tej pory było równo poukładane jak moje koszulki w szufladzie komody, teraz wydawało się czystym chaosem. I kochałam to! Kochałam każdy dzień. 

Budziłam się z rogalem na ustach i tak samo zasypiałam, choćbym była kosmicznie zmęczona. 

Coraz częściej witano mnie z uśmiechem w lokalnych knajpkach i sklepach, na uliczkach. Jak swoją. Przetrwałam pierwszą i drugą zimę, a potem trzecią, która podobno jest „graniczna”. Jak się ją przeżyło i nie uciekło, to podobno miało się zostać już na zawsze. 

Moja umowa o pracę, podpisana na trzy lata, dobiegała końca, a ja się zastanawiałam. Miałam już czterdzieści lat, pół życia za sobą… Co dalej? Chciałam więcej, bardziej, mocniej. Chciałam wniknąć w to, co się tu działo, w to miejsce, w tych ludzi, zapuścić korzenie i wrosnąć. Znalazłam więc duży, stary dom wymagający remontu i opieki. Kiedy podpisywałam dokumenty kredytowe, wstrzymałam oddech. 

A potem przybijałam deski, malowałam, pieliłam ogródek, kupowałam meble, by w końcu stanąć na progu mojego własnego pensjonatu. 

– Jesteś szalona – podsumowała Aśka, która przyjechał jako moja pierwsza klientka. – Totalnie zwariowałaś! Ja rozumiem, kryzys wieku średniego, potrzeba zmiany, ale myślałam, że po trzech latach ci przejdzie i do nas wrócisz. 

– Nie mogłabym. Musiałam zwiedzić pół świata, żeby znaleźć swój dom. No i… – nie dokończyłam, bo do salonu wszedł człowiek, na widok którego mocniej biło mi serce. Miejscowy. Taki, co to podobno nie lubi obcych. Za to świetnie taką jedną obcą całował… 

– Już rozumiem! – Aśka parsknęła śmiechem. – Chodzi o miłość

– Jak zawsze.

Jestem, gdzie być powinnam. Przestało mnie gnać na świecie, miotać jak suchym liściem. Moje serce bije tutaj, równo i pewnie. Zapuściłam korzenie i wypuściłam młode, zielone pąki…