Spodziewałem się, że Singapur to wieżowce i nowoczesne domy towarowe otoczone przez słodkie dziadostwo - lepki brud starej dobrej Azji. To jednak, co widziałem z okien samochodu, nie pasowało do moich wcześniejszych wyobrażeń. 

Niemal sterylnie czyste miasto ze znakomitymi arteriami. Singapurski kierowca komentował: To jest "Fine City". "Ale odkrywcze" - pomyślałem. "Jasne, że fajne miasto".

Nie zrozumiałem jednak sedna sprawy. Chińczyk kontynuował - Fine City, czyli Miasto Kar. Wszystkie kary za małe wykroczenia są tu równe. 500 singapurskich dolarów (ok. 1000 zł) kosztuje: rzucanie śmieci na ulicę, jedzenie w windzie, plucie w miejscach publicznych, przejście na czerwonym świetle.

Karą śmierci piętnowany jest handel narkotykami, a nawet ich posiadanie. Rocznie wykonuje się kilkadziesiąt wyroków. Niedawno aresztowano Amerykanina, który z głupoty wymalował sprayem kilka aut. Został skazany na chłostę bambusowym kijem. Nie pomogły interwencje ambasady i oburzenie zagranicznych mediów. Brzmi to złowrogo, ale dla turystów oznacza bezpieczeństwo.