Uwielbiałam książki od zawsze. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Nie pamiętam etapu nauki czytania, mama mówiła, że umiałam to robić, gdy miałam trzy lata. Jakim cudem, skoro nikt mnie nie uczył, nikt się specjalnie o to nie starał…? Pamiętam, że z książkami się nie rozstawałam. Brałam jakąś wszędzie. Na podwórko, do szkoły, do łóżka, do ubikacji. Po prostu musiałam czytać. Był we mnie taki wewnętrzny przymus, choć przecież w domu brakowało mi przykładu. 

Moi rodzice nie czytali. To znaczy, tata jeszcze czasem sięgnął po książkę, jakąś historyczną, o wojnach napoleońskich czy innych. Mama czytanie uważała za stratę czasu i głupotę. Dziwna była ta jej niechęć, aż nienormalna, jakby książki jej w czymś zagrażały. Może przeczuwała, że pochłoną i ukradną jej córkę? 

– A ta znowu z nosem w tych bzdurach! – słyszałam za każdym razem, gdy wchodziła do mojego pokoju i zastawała mnie z książką. Kręciła głową z niezadowoleniem i dodawała: – Wzięłabyś się za jakieś porządne zajęcie… Nie precyzowała jednak, jak to zajęcie miałoby wyglądać w moim wypadku, skoro byłam dzieckiem. 

Świat wokół mógłby nie istnieć

Uczyłam się dobrze, zawsze miałam czerwony pasek na świadectwie, lekcje pilnie odrabiałam, lektury, naturalnie, czytałam. Co jeszcze mogłam robić? Ach, no tak, oglądać z matką seriale. To dla niej nie były bzdury ani głupoty. Była nieszczęśliwa, bo nie miała towarzystwa do oglądania tych wszystkich tasiemców. Nie miała z kim komentować każdej sceny, bo rodzina się zbuntowała. Ojciec uciekał do pracy albo garażu, a ja w książki. 

Cóż, nie było dla mnie nic przyjemniejszego od zanurzenia się poprzez lekturę w zupełnie inny świat. W historię, która mnie wciągała, otaczała, zabierała ze sobą, która prowokowała i inspirowała moją wyobraźnię. Gdy się zaczytałam, realny świat przestawał dla mnie istnieć. Mogłam przeoczyć burzę z piorunami, nie słyszeć awantury u sąsiadów, a gdyby policja z jakichś powodów zrobiła u nas nalot, zapewne poprosiłabym o chwilę na dokończenie rozdziału. 
Nie dostawałam kieszonkowego, więc błogosławiłam fakt istnienia bibliotek. Miałam założoną kartę w trzech, bo z jednej nie wystarczyłoby mi pozycji.

W wakacje potrafiłam czytać trzy tomy na dobę, bo w nocy też oczywiście czytałam. 

Kiedy dostałam się na studia i otrzymałam stypendium naukowe, a także dorabiałam po zajęciach, wreszcie mogłam zacząć kupować sobie książki na własność. 

Zobacz także:

To było niesamowite uczucie! Trzymać w ręku wymarzony tom i wiedzieć, że jest tylko mój. Nie muszę za kilka dni go oddać i ustawić się w kolejce, żeby znów go wypożyczyć i móc ponownie przeczytać. Ten egzemplarz był tylko mój. Mogłam wąchać kartki pokryte farbą drukarską, mogłam używać różnych zakładek, żeby zaznaczyć, gdzie skończyłam… Skurczył mi się tylko czas na czytanie, bo dorywcza praca zabierała mi kilka godzin. 

Jedynym minusem w moim życiu wypełnionym książkami była samotność, choć nie od razu to dostrzegłam i zdiagnozowałam. Niemniej brakowało w nim przestrzeni dla innych ludzi. Nie nawiązywałam swobodnie nowych znajomości, starych nie pielęgnowałam, bo ich nie miałam. Nie należałam do żadnej paczki, do żadnego kółka zainteresowań czy klubu. Poza szkołą nie spędzałam czasu z rówieśnikami. I prawdę mówiąc, nie bardzo mi na tym zależało. 

Książki zastępowały mi przyjaciół, z którymi mogłam przeżywać przygody, płakać, wzruszać się, śmiać, a czasem nawet kłócić. Nie potrzebowałam do tego ludzi, w sensie… żywych ludzi. Wystarczali mi bohaterowie z kart powieści.

Kiedy dostałam się na wymarzone studia, bibliotekoznawstwo oczywiście – nad czym moja matka biadoliła bez końca, bo liczyła na jakieś prawo albo chociaż modny wówczas marketing – zauważyłam, że żyję we własnym kosmosie, a z ludźmi właściwie nie umiem rozmawiać. 

Siedziałam z nosem w książkach, ignorując świat wokół. Nie obchodził mnie, nie tęskniłam za nim, nie chciałam go osobiście poznawać ani inaczej niż poprzez książki eksplorować. 

Musiałam dorosnąć, by zrozumieć, że to nie jest zdrowe ani normalne podejście. Zaczęłam się martwić, jak ja przejdę przez życie bez żadnej przyjaznej duszy u boku. Czy całkiem zdziwaczeję, co wróżyła mi matka? Jak znajdę miłość, założę rodzinę – bo chyba chciałabym kiedyś ją założyć – skoro moje ideały męskości pochodziły z powieści? 

Żywi ludzie nie dorastali bohaterom książek do pięt. Byli… skomplikowani, a zarazem prostaccy. Konfliktowi i niezręczni, niby przejrzyści, a nieodgadnieni. Nie mieli w tle narratora, który zdradzałby ich myśli i objaśniał wewnętrzne dylematy. Wiecznie się wykłócali albo robili dramy. Śmiali się bez sensu albo płakali bez powodu. Życzliwości w tym wrogim, obcym świecie widziałam niewiele, więc tym bardziej nie miałam ochoty w niego wchodzić. Wolałam moje „tysiąc wszechświatów” i święty spokój. 

Ale na studiach poznałam więcej takich świrów jak ja. Odkryłam, że nie jestem jedyna, że znajdzie się przynajmniej kilka osób, które tak samo kochają książki i nie wyobrażają sobie bez nich życia. Dzień bez internetu? Żaden problem. Dzień bez książki? Tortura. 

Co bardziej niesamowite, rozpoznaliśmy się niemal bez słów. Tyle razy widzieliśmy się w uniwersyteckiej bibliotece. Tyle razy spotykaliśmy się w księgarniach. 

A skoro byli tacy jak ja, też musieli być introwertykami i kontakt z bliźnimi nie był im do szczęścia potrzebny. Nie gadaliśmy więc zbyt wiele ze sobą, ale sprawiała mi przyjemność sama świadomość, że są wokół mnie ludzie, którzy myślą i czują tak samo jak ja. 

To jakiś dziwny pomysł…

Pewnego dnia jedna z takich „znajomych z widzenia w bibliotece” podeszła bliżej i przemówiła: 

– Chcemy założyć klub książki. Taki… niedyskusyjny klub książki. 

– Czyli? – nie bardzo to sobie wyobrażałam. Kluby książki powstawały właśnie po to, żeby dyskutować o przeczytanych powieściach, opowiadaniach i wierszach. Niedyskusyjny klub książki był czymś, co wymykało się mojej, wydawać by się mogło, bujnej wyobraźni. 

– Zbieramy się, każdy przynosi książkę, którą chce przeczytać. Mamy przekąski, kawę, różne herbaty… I ciszę. Każdy sobie spokojnie czyta, a potem wraca do domu. 

– No dobrze, w sumie fajna idea, ale… nie lepiej czytać w domu? Bez tego gromadzenia się w… klubie?

Dziewczyna wydęła usta. 

– Ile razy słyszałaś, że nie masz znajomych, a życie znasz tylko z książek, że jesteś dziwakiem i skończysz jako stara panna? 

O kurde – pomyślałam. Słyszałam to w tej czy innej wersji codziennie, od własnej matki, ojciec ograniczał się do zatroskanych spojrzeń.

– No właśnie – skomentowała moją wymowną minę. – Dlatego zakładamy klub, w którym będziemy mieć namiastkę życia towarzyskiego, ale w takiej formie, jaka nam najbardziej odpowiada. 

To była dziwna inicjatywa, ale stwierdziłam, że wchodzę w to. 

Pierwsze spotkanie miało się odbyć w domu Bartka, który dysponował sporą i całą wolną piwnicą. 

– Jak to: idziesz do znajomych? – moja matka była bezbrzeżnie zdumiona. – Przecież ty nie masz znajomych. 

– Już mam! 

Powoli się przed sobą otwieraliśmy

Cała „impreza klubowa” była zaskakująco udana. Każdy przyniósł coś do podjadania podczas lektury i coś do picia. Oczywiście, każdy miał też ze sobą książkę. Ja zabrałam mojego ukochanego „Władcę Pierścieni”. Było… bosko. Mało kto się odzywał, poza jakimiś: „chce ktoś coli?” albo: „dobre to tłumaczenie?”. Nikt nikogo na siłę nie wciągał do zabawy. 

Bartek leżał na materacu rzuconym na podłogę, Amelia i Baśka polegiwały na starej kanapie, ja usiadłam w fotelu, co kto wolał. Łączyło naszą czwórkę jedno: wszyscy czytaliśmy, czyli spędzaliśmy czas tak, jak najbardziej lubiliśmy. I choć szliśmy tam z niezbyt pewnymi minami, wychodziliśmy z uśmiechem.
Odtąd spotykaliśmy się regularnie. Czytaliśmy w najdogodniejszych dla siebie pozycjach, pogryzaliśmy ulubione przekąski i milczeliśmy… A nie, to ostatnie się zmieniało, coraz więcej ze sobą rozmawialiśmy. Najpierw wymienialiśmy się uwagami o książkach, potem informacjami o naszym pozalekturowym życiu. O rodzinie, innych zainteresowaniach, jeśli ktoś miał, obejrzanych filmach… 

Choć nadal nie przypominało to imprez z akademika, zawsze była to jakaś namiastka. Moja matka przestała narzekać, że nie mam znajomych, tylko siedzę z nosem w książkach. Pozostało jej trucie, że nigdy nie znajdę faceta, a nawet pracy, bo studiuję nieżyciowy kierunek. 

– Serio myślicie, że nie znajdziemy pracy w zawodzie? – spytałam podczas jednego z ostatnich spotkań klubu. 

To był koniec piątego roku. Zbliżała się obrona magisterki, zaczynałam coraz intensywniej myśleć o tym, co dalej, co ze sobą począć, jak pokierować swoim dorosłym, samodzielnym życiem.

– Nie no… Tak źle nie będzie, bibliotekarze też są potrzebni – Amelia wzruszyła ramionami i wróciła do czytania. 

– Ja będę konserwował białe kruki. A tych trochę jest – Bartek miał już plan na siebie. 

A reszta…?

Reszta, zdaniem mojej matki, miała wylądować w sieciowych księgarniach, przy wykładaniu książek na półki. 

– Słuchajcie, ja mam pomysł… – Baśka odłożyła swój tom na stolik, co samo w sobie było dziwne. – Róbmy to, co teraz, tylko na większą skalę. I dla innych. 
Rzucony niejako od niechcenia pomysł padł na żyzną glebę i zaczął kiełkować. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy dalibyśmy radę stworzyć miejsce, w którym można by odpocząć. Kupić książkę, napić się dobrej kawy albo herbaty, zjeść pyszne ciasto czy inny frykas, rozsiąść się wygodnie, odciąć się od zewnętrznego świata i w spokoju poczytać. Myśleliśmy, planowaliśmy, liczyliśmy. Szukaliśmy lokalu, który byłby odpowiedni, szukaliśmy źródeł finansowania… 

– Zwariowaliście! – mama złapała się za głowę. – Ciekawe, skąd weźmiecie pieniądze i kto za was będzie spłacał długi, jak zbankrutujecie, co?! 

– A dlaczego mają od razu zbankrutować? – ojciec choć raz sprzeciwił się mojej matce. Zwykle siedział cicho albo przytakiwał. – Może ludzie dzisiaj właśnie potrzebują takiego miejsca, w którym mogą posiedzieć w ciszy, gdzie nikt im nie trajkocze nad głową, żona nie zrzędzi, mąż nie jęczy, dzieci nie przeszkadzają… Rozszerzcie ofertę i pomyślcie o tych, którzy potrzebują azylu do pracy, gdy nie można pracować w domu, a nie trzeba w biurze. 

Uniosłam palec.

– Dobry pomysł, tato! 

Bo to naprawdę był świetny pomysł. Świat szedł do przodu i choć my akurat uwielbialiśmy książki, to przecież mogliśmy połączyć różne potrzeby i stworzyć jedno miejsce do ich realizacji. 

Pierwsi klienci byli zachwyceni

Pozbieraliśmy jakieś oszczędności, złożyliśmy wnioski o dofinansowanie rozpoczęcia działalności gospodarczej z Unii Europejskiej i Urzędu Pracy… 

– Ma pani te pieniądze! – urzędniczka, która do mnie zadzwoniła z informacją, była szczerze ucieszona, że może przekazać mi taką wieść. – I całe szczęście, bo gdzie ja bym pani pracę znalazła… – westchnęła.

– Dziękuję i zapraszamy na otwarcie! 

To wcale nie było łatwe. 

Byliśmy grupą introwertyków, którzy wiedzieli, jak zorganizować pracę w bibliotece, ale o tym, jak się dogadać, by prowadzić księgarnię, kawiarnię i wynajem miejsc pracy, nie mieliśmy pojęcia. 

A jednak udało nam się połączyć nasze gusta oraz koncepcje i stworzyć coś, co miało ręce i nogi.

Wynajęliśmy lokal na Starym Mieście i odnowiliśmy, przystosowując do naszych wymagań. Na szczęście już wcześniej działała tam restauracja, co mocno ułatwiło nam sprawę.

Zapełnialiśmy ogromne regały książkami. Nie chcieliśmy skupiać się tylko na nowościach i bestsellerach, wyszukiwaliśmy też perełki, którymi mogliby być zainteresowani nasi klienci. Zaopatrywaliśmy „kuchnię” w różne przekąski, żeby i dla wegan coś było, i dla mięsożerców, dla łasuchów i dla cukrzyków, dla zwolenników swojskich frykasów i dla fanów egzotyki, coś bezglutenowego i coś z kruszonką. Wyszukiwaliśmy dobre palarnie kawy i dbaliśmy o szeroki wybór herbat. 

Osobiście weryfikowaliśmy w sklepach meblowych, które fotele i sofy są najwygodniejsze, czyli takie, z których nie chce się wstawać. W końcu chcieliśmy zatrzymać naszych gości jak najdłużej. Chcieliśmy, żeby brali z półki kolejną książkę, kupowali kolejny napój, wynajmowali miejsce przy biurku też następnego dnia, a po pracy rozsmakowywali się w dobrej lekturze przy czymś pysznym… 

Baliśmy się. Baliśmy się, czy ten pomysł rzeczywiście wypali. Tak, uwierzyli w niego urzędnicy, którzy dofinansowali nasze przedsiębiorstwo, ale my mieliśmy wątpliwości, czy uwierzą w niego klienci. 

Obawialiśmy się, że nie utrzymamy się z tego we czwórkę. Potrzebny był konkretny zysk, a nie „zwrot kosztów”. Choć na początek i to nas cieszyło. W trzecim miesiącu wyszliśmy nad kreskę, co podobno było całkiem niezłym wynikiem. 

– Boże, gdyby nie wy, to dziś bym oszalała albo udusiła własne dzieci! – nieco dramatyzowała pulchna klientka, która płaciła za dwie książki i zamawiała trzecią szarlotkę. – Niech mi pani, bardzo proszę, dołoży do niej bitą śmietanę. Raz się żyje, a mnie się to dziś naprawdę należy.

– Czemu nie wpadliście na to wcześniej? – spytał mężczyzna, który od tygodnia spędzał u nas osiem godzin, tłukąc w klawisze laptopa. – Wizyty teściowej byłyby łatwiejsze… 

– Nigdy nie sądziłam, że powstanie miejsce, w którym będzie można posiedzieć w ciszy przy książce… We wszystkich kawiarniach muzyka tak wali po uszach, że nie można się skupić na tym, co się czyta. Masakra! 

– W takim razie zapraszamy ponownie – uśmiechnęłam się. 

– Dziękuję i do widzenia! – dziewczyna też się uśmiechnęła i wyszła, wynosząc trzy książki ze sobą. 

Niemożliwe, mama mnie pochwaliła!

To, co się działo w naszym Książkowym Azylu, mogłam określić tylko jednym słowem: magia. Gdyby Baśka nie rzuciła wtedy tego pomysłu, nie wiem, naprawdę nie wiem, co bym dzisiaj robiła. Bez naszej księgarnio-kawiarni, bez naszego oryginalnego sposobu na życie, bez miejsca, w którym ludzie mogli w spokoju pracować i odpoczywać. 

Nie zbankrutowaliśmy. Przeciwnie, idzie nam coraz lepiej. Od czasu do czasu organizujemy spotkanie autorskie albo koncert chilloutowej muzyki, która jest doskonałym uzupełnieniem tego, co się u nas dzieje. Ciągle mnie zdumiewa, że potrafimy rozmawiać z klientami o tym, co sami czytamy, polecać im coś na rozgrzanie duszy i żołądka, coś na ukojenie stresów. Kiedyś unikaliśmy kontaktów z innymi, a teraz odkryliśmy, że takich ludzi jak my jest całe mnóstwo.

Dobrze, że mogą przyjść właśnie do nas. 

Moja mama też nas odwiedziła i długo, długo nic nie mówiła. Wreszcie podeszła i mocno mnie przytuliła. 

– Gratuluję. Pięknie tu macie, córeczko, naprawdę pięknie. Cieszę się, że to ty miałaś rację… A teraz zrób mi tej waszej słynnej kawy, a twoja koleżanka może poleci mi coś do przeczytania, hm? Byle niezbyt grubego… 

Niemal zbierałam wtedy szczękę z podłogi. Nie dość, że mama mnie pochwaliła za to, kim jestem i co robię, to jeszcze chciała coś przeczytać. Choć nikt nie przykładał jej rewolweru do skroni! Może dziejąca się tu magia jest tak duża, że i między nami nawiąże się jakaś nić porozumienia…

Jestem molem książkowym i jest mi z tym dobrze. 

Skończyłam studia, mimo wszystko znalazłam przyjaciół, założyłam firmę, która daje mi utrzymanie, a także mnóstwo radości i satysfakcji. Przede mną jeszcze wiele książek do przeczytania i wielu ludzi do powitania w naszym Azylu. Nie mogę się już doczekać!