John Lennon to idealny przykład takiego burzyciela. Wystarczy wspomnieć jego nagie sesje zdjęciowe, dwutygodniowy, antywojenny protest przeciwko wojnie w Wietnamie zorganizowany z hotelowego łóżka czy zwrot Orderu Imperium Brytyjskiego. Wielu zasłużonych ludzi kultury otrzymuje brytyjski tytuł szlachecki i wielce się nim szczyci, bo Brytyjczycy to społeczeństwo bardzo klasowe. Pamiętam atmosferę przed rozmową z Benem Kingsleyem, kiedy dziennikarze przed wywiadami ostrzegali się, żeby pamiętać o tytułowaniu aktora „sir Ben”, bo ma fioła na tym punkcie. John Lennon odesłał order królowej na znak protestu przeciwko brytyjskiej ingerencji w konflikt Nigeria-Biafra oraz wspieraniu Ameryki w wojnie z Wietnamem. Beztrosko i bezczelnie dopisał też do listu motyw bardziej osobisty: jego piosenka „Cold Turkey” spadła z pierwszych miejsc brytyjskich list przebojów.

Niestety, czasy idealistycznych dzieci kwiatów minęły bezpowrotnie. Rozrabiają gwiazdy typu Britney Spears, która jest raczej zagubioną dziewczyną, niewinną ofiarą show-biznesu, a nie żadną burzycielką porządku. Historie takie jak jej bezwzględnie obnażają mechanizmy, które dziś rządzą Hollywood. Rynek sam sobie strzela samobója, lansując „produkty” puste jak wydmuszki, którym wmawia się, że są ósmym cudem świata. Ósmy cud świata staje się wielką gwiazdą, zrywa się ze smyczy i hulaj dusza, piekła nie ma. Rozrabia jak pijany zając, atakuje wszystkich, nikogo nie słucha. Nawet samego siebie... Pamiętam Britney Spears u szczytu popularności, rozstawiającą po kątach wszystkich współpracowników. Miała na to przyzwolenie sztabu menedżerów, bo czy można czegoś odmówić rozwydrzonej pannicy, która sprzedaje miliony płyt? W latach 90. nieźle nabroić potrafił cudny Brytyjczyk Robbie Williams, ale ułańską fantazję wyleczono w nim razem z uzależnieniem od narkotyków na którymś z odwyków.

We współczesnym, uporządkowanym świecie wywiadów dla mediów z okazji premiery, zwanych „press junket”, wszystko działa jak w zegarku. Określona jest godzina wywiadu i jego długość. Wiadomo, o co pytać nie wolno, a o co zapytać trzeba. Nie wolno też robić zdjęć, ani prosić o autografy. Nam, dziennikarzom, nie wolno łamać zasad. A gwiazdy... Gwiazdy się też nie buntują, najwyżej miewają kaprysy. Johnny Depp spóźnia się długie godziny. Robert Downey Jr. nie rozstaje się z walizką pełną leków. Russell Crowe obraża dziennikarzy. Ale zdarzają się wyjątki, jak Russell Brand – inteligentny, zabawny. Wchodzę na rozmowę z nim i nie zadaję żadnego z przygotowanych pytań. Jest przyspieszona nauka polskiego, jest podryw, jest dyskusja o Lechu Wałęsie, są złośliwości i mnóstwo śmiechu. Nic o filmie, który aktor ma promować. Zwykle po takim wywiadzie usłyszałabym narzekania organizatorów, ale tym razem są tylko przeprosiny: „On jest, jaki jest. Nie da się go kontrolować”. No właśnie! Uwielbiam patrzeć, jak świat bezradnie rozkłada ręce w zetknięciu z Russellem i zdaje się mówić: „niech się dzieje wola nieba”.