Odnaleźć miłość, sens życia, powrócić do miejsca, które kocham i stworzyć dom otoczony pięknem. To zawsze było moje marzenie – mówi Weronika. W małej wiosce celebruje życie, maluje obrazy i ratuje przed zniszczeniem przydrożne krzyże i kapliczki. To jej misja. – A najfajniej jest stanąć na środku łąki i wdychać szczęście. Bo wokół tyle piękna, a człowiek czasem się zacina i za mało w nim radości. Ja jej doświadczam codziennie, gdy patrzę na swe skarby.

Stara chata w Woli Libertowskiej pod Krakowem. Kilka izb i strych. Baśniowe królestwo Weroniki – pełne rzeźb zamyślonych elfów, paszczaków jak z rysunków dzieci, długonogich marabutów i frasobliwych Maryjek o rysach z łemkowskich ikon. Tu zanika świat realny, a skrzydlate anioły są na wyciągnięcie ręki. Przysiadły obok drewnianych dziwnych ptaszysk, towarzyszą Madonnie z naręczem polnych kwiatów, tulą się do zamyślonego Jezusa. – Wszystkie te cuda wyszły spod dłuta mojego ojca Antoniego Toborowicza. Mawiał: „Chciałbym rzeźbić to, co malują dzieci”. Udało mu się! W rodzinie krąży taka opowieść: Dawno temu żył sobie pewien rzeźbiarz. Klepał straszną biedę, wreszcie umarł z głodu. Gdy rodzice mojego taty, wówczas nastolatka, chcieli go zniechęcić do strugania, grozili mu: „Zobaczysz, umrzesz jak ten artysta”. Nie pomogło. Kiedy tata dorósł i ożenił się, wyjechał na Śląsk do kopalni. Ale dalej rzeźbił, tyle że… w węglu. Cepelia była zachwycona. Potem szukał natchnienia w Bieszczadach. Lecz gdy zauważył, że wpada w rutynę, wrócił do rodzinnej wsi. Wybudował dom dla naszej licznej rodziny. I wciąż rzeźbił – opowiada Weronika Witkowska, malarka po krakowskiej ASP.

Z dzieciństwa Weronika pamięta delikatne stukanie dłuta i odgłos poddającego się mu drewna. – Zimą tata rzeźbił w domu, strugał w kuchni albo w największym pokoju, gdzie stały łóżeczka dzieci. Zaczynał pracę przed świtem. Spaliśmy, a nad naszymi głowami leciały wióry. Mama załamywała ręce, bo lubiła porządek, a drewniany pył osiadał na meblach – Weronika przypomina sobie z uśmiechem.

Starsze dzieci były pomocnikami taty – nadawały kolor jego rzeźbom. Gdy kawałek drewna ożywał kolorami, dzieci czuły się jak czarodzieje. – Ale czar szybko pryskał, bo tata po nas poprawiał, nic mu się nie podobało. Słyszeliśmy: „Trochę ciszej!” albo „Czemu to tak wyje?”, co znaczyło, że barwy są zbyt krzykliwe. Sam je wybierał! Z czasem powierzał nam bardziej odpowiedzialne zadania, na przykład pomagaliśmy w przygotowaniu drewna. Spędzaliśmy wspólnie z tatą wieczory, strugając gałęzie, najczęściej lipy i czeremchy, rzadko jarzębiny, bo ponoć przynosiła nieszczęście. Trzeba było zdjąć korę z drewna, potem je ociosać, wyszlifować.

Rzeźby? Stały w każdym kącie. Niektóre nas straszyły. Przy schodach na strychu mieszkała okropna, chyba ponadmetrowa Pani Śmierć. Gdy zapadał zmrok, przejście obok groźnej postaci z kosą było aktem najwyższej odwagi – wspomina Weronika. – Tata nie widział w rzeźbach towaru do sprzedania, lecz cząstkę siebie. Mówił: „Jak jest trochę ludzkiego ciepła i sprzyjającej pory, wtedy powstają rzeźby”. Był samotnikiem, ale wychylonym ku ludziom. Nie cierpiał pracować na zamówienie. Czasem robił wyjątek. Wtedy działy się historie, które trudno nazwać przypadkiem. Przykład? Pewien starszy pan zamówił rzeźbę Chrystusa, którą chciał ofiarować do kościoła. Tatę wzruszyła ta prośba, z ochotą zabrał się do dzieła. Miało być poświęcone w kościele w Wielki Piątek. A gdy nastał ten dzień, wszyscy się dziwili, czemu wśród uczestników uroczystości nie ma ofiarodawcy. Potem dowiedzieliśmy się, że starszy pan trafił do szpitala i zmarł w czasie, gdy odbywało się poświęcenie „jego” Chrystusa.

Miały też miejsce inne przejmujące fakty. Któregoś dnia tata zauważył, że wśród kamieni, z których zrobiono chodnik w pobliskim miasteczku, znajdują się macewy z cmentarza żydowskiego. Był w szoku, że nikt ich nie uchronił przed hańbą. Zrobił to więc sam. Wykopał z drogi, oczyścił, zachował. Ale wtedy wszyscy zaczęliśmy chorować. Jakby na potwierdzenie, że prawdą jest przesąd: żywi nie mogą mieć rzeczy z cmentarza. Dopiero gdy tata przekazał macewy na wystawę, choroby ustąpiły.

Potem w domu zaczęły pojawiać się krzyże i kapliczki z okolicy. Mama nazywała je „oknami do nieba”. Zaczęło się tak: kiedyś pojawił się jakiś człowiek z miasta. Powiedział, że chce kupić kapliczkę, która stoi na podwórku u naszego sąsiada. Prosił, by ojciec na jej miejsce wyrzeźbił nową. „Co się stanie ze starą?” – zapytał tata. Usłyszał, że pewno pójdzie pod aukcyjny młotek za granicą. Kapliczki z naszego regionu były dziełami sztuki: o charakterystycznej konstrukcji słupowej, zdobione rzeźbami świętych, ornamentyką roślinną. Tata był zdruzgotany. Uważał, że tak cenne dzieła powinny zostać w naszym regionie, jako świadectwo kultury. Był oburzony, że ich los nikogo nie obchodzi.

Zobacz także:

Z TEJ TROSKI NARODZIŁA SIĘ NASZA RODZINNA MISJA. JEŹDZILIŚMY PO OKOLICY SZUKAĆ SAKRALNYCH SKARBÓW.

A tych nie brakowało. Krzyże i kapliczki wznoszono jako wota dziękczynne w nowym miejscu zasiedlenia, przy budowie domu, w momencie zaślubin, z okazji narodzin dziecka. Gdy na podwórku stał spróchniały krzyż, tata proponował gospodarzowi, że wyrzeźbi kopię, która przetrwa pod niebem sto lat. W ten sposób wiele staruszków znalazło u nas dom po latach służby na rozstajach dróg. Największy krzyż? Miał siedem metrów, musieliśmy go wkopać w posadzkę, inaczej nie zmieściłby się w środku.

GDY W ŚWIAT POSZŁA WIEŚĆ, ŻE TOBOROWICZOWIE RATUJĄ KRZYŻE I KAPLICZKI, ZACZĘLI SIĘ DO NICH ZGŁASZAĆ LUDZIE, BY ODDAĆ W DOBRE RĘCE SKARBY O NIEZWYKŁEJ PRZESZŁOŚCI.

– Opowiadali nam właściciele domu z Żarnowca, że długo nie mogli w nim spokojnie mieszkać, bo „coś się po nocy tłukło”. Sprowadzili proboszcza, żeby pomodlił się za pokutujące dusze. Ten poradził, by ufundowali kapliczkę. Kiedy stanęła, w domu zapanował spokój. Gdy potem ofiarowali ją do muzeum, tata zrobił kopię. Zabejcował ją tak, że wyglądała na stuletnią. I, niestety, szybko padła łupem złodziei.

Pamiętam, że choć miałam wtedy tylko dziesięć lat, byłam oburzona. W obcowaniu z rzeczami sakralnymi powinno być coś szlachetnego. Nam, dzieciom, nikt nie musiał mówić, że trzeba je traktować z szacunkiem. To było oczywiste tak samo jak to, że wieczorami zbieraliśmy się na „majowe” pod kapliczką na końcu wsi. Była ogrodzona płotem, udekorowana kwiatami. Za ogrodzeniem stały ławki. Odmawialiśmy z pamięci litanię, „Pod Twoją obronę”, potem rozbrzmiewały pieśni maryjne.

Zawsze stroiliśmy też krzyż przy drodze. Ziemię wokół trzeba było wypielić, zasadzić kwiatki, a na krzyżu zawiesić zielone wieńce – opowiada Weronika. – Tu zawsze miałam natchnienie. Malowałam kwiaty, łąki, drzewa. Gdy po szkole podstawowej wyjechałam do liceum plastycznego do Krakowa, a potem zaczęłam studia, tęskniłam za rodzinnymi stronami. Zapraszałam na wieś koleżanki z miasta, urządzałyśmy sobie plenery. Dziewczyny nie mogły oderwać wzroku od rzeźb mojego taty i od naszych sakralnych zbiorów. Każdy, kto nas odwiedzał, wpadał w zachwyt. W końcu stwierdziliśmy: nie możemy ich mieć tylko dla siebie. Trzeba je pokazać światu. Urządzić muzeum. Po przeprowadzce do nowego domu rodzice uznali, że w starym zamieszkają krzyże i kapliczki. Powstanie w nim także galeria taty oraz miejsce, w którym swe obrazy będą mogły wystawiać jego córki malarki: Małgorzata, Julia i ja.

Stary dom należało wyremontować. To było pospolite ruszenie. Ksiądz z Miechowa podarował wysłużoną posadzkę z kościoła: jasny, wydeptany kamień. Schronienie znalazły tu także odnalezione fragmenty zamku w Żarnowcu. Ktoś pozbył się starych żaren, które przydały się jako ozdoba kominka. Przy budowie przypór wykorzystaliśmy także koła młyńskie i polne kamienie.

Po roku remontu dom był gotowy. Weronika właśnie kończyła studia i wymarzyła sobie, by obrona jej dyplomu odbyła się w libertowskim muzeum. – Ale moi profesorowie nie zgodzili się na egzamin poza uczelnią – wspomina nasza rozmówczyni. Pojawili się za to ksiądz, wójt, mieszkańcy gminy. Pierwsza recenzja w prasie? Przychylna: „Zabrane z pól krzyże otacza polny pejzaż uchwycony w obrazach Weroniki, towarzyszą im figury świętych, smukłe anioły Antoniego, tajemnicze obrazy Małgorzaty malowane na starych deskach, złocone ikony Julii oraz prace Magdy. Zamiast polnych kwiatów – kwitną drewniane, dookoła fruwają rzeźbione ptaki. Muzeum-Galeria łączy przemijające z nadchodzącym”. – Faktycznie, wśród starych krzyży wciąż przybywa pomysłów, powstają nowe rzeźby, kolejne obrazy – cieszy się Weronika. Bo choć tata jej odradzał („To nie jest dobre miejsce” – mówił), po studiach wróciła do rodzinnej Woli Libertowskiej. – Początki? Bałam się, czy po latach odnajdę tu przyjaciół. Oraz partnera, który zaakceptuje, że kocham wieś, malowanie, a w przyszłości chcę mieć gromadkę dzieci.

WTEDY – Z POMOCĄ ANIOŁÓW? – POJAWIŁ SIĘ MAREK. NIE ZNAŁ SIĘ NA SZTUCE, ALE TAK JAK JA WIELBIŁ NATURĘ. TO WYSTARCZYŁO, BYŚMY SIĘ ZROZUMIELI.

– Teraz Marek pracuje wspólnie z nami: pomaga w przygotowaniu drewna, przy budowie kominków, przy tworzeniu rzeźb. A ja maluję je, jak dawniej. Lecz już nie jestem pokorna. Tata też ma charakter, więc dzieje się. Jak mnie krytykuje, nie wytrzymuję, rzucam pędzel i mówię: „Maluj sobie sam”. Ale i tak się kochamy – mówi Weronika.

Najbardziej jednak dziadek Antoni kocha swoje wnuki. Chętnie zaprasza je do pracowni, rzeźbi dla nich koniki na biegunach i mebelki dla lalek. – W czasie pracy wnuczki chętnie czytają mu bajki. Często wspólnie z dziadkiem rysują, a potem on odrabia z nimi lekcje – opowiada ich mama. – Do mojej pracowni dzieci też lubią zaglądać. Przez okno wpada rozproszone, północne światło, idealne do malowania. Pozwalam całej czwórce buszować w farbach, pędzlach, paletach. Oczywiście zawsze zostawiają je brudne. Trudno, grunt, że dobrze się bawią. Czy mają talent? Chyba tak. Zosia ładnie maluje, ale tylko w domu. Rysunki, które przynosi ze szkoły, są dramatyczne. Najmłodsza, Aniela, jest teraz w zerówce. Pytana, czy pójdzie w moje ślady, oburza się: „Nie będę żadną malarką!”.

Dzieciom pozwalam malować w każdym miejscu i o każdej porze. Gdy jesteśmy w odwiedzinach u rodziny, pozostawiają na ścianach pełne rozmachu „freski”, co nie zawsze podoba się gospodarzom. W naszym domu sztuka obecna jest wszędzie: na urodzinowych tortach zdobionych kwiatami przez Zuzię, w przedstawieniach reżyserowanych przez Zosię, w których główne role grają Anielka i Franek. Staram się rozbudzić w nich wrażliwość na piękno. I czekam, co z tego wyniknie.

Dziewczynki w jednym są zgodne: nie mogą wybaczyć mamie, że je „dziwnie” ubiera. – Chciałyby jak ich koleżanki nosić bluzki z „Hello Kitty”, a ja serwuję im gładkie formy i tylko pastelowe kolory, najchętniej odcienie niebieskiego. „Czy musimy być jak te twoje anioły?” – denerwują się. – Przyznaję: obsesyjnie uwielbiam błękit. Wszędzie! W ogródku sadzę wyłącznie ostróżki, dziewanny, wilce, irysy. Bo kwitną na niebiesko. Gdyby malwy były niebieskie, to czemu nie? Zaprzyjaźniony ogrodnik już wie, że jak kupuję nową roślinę, zawsze pytam o jej kolor. Potem w ogrodzie tworzę z tych swoich błękitów „ustawiane obrazy”, które przenoszę na płótno. Gdy czasem jest mi źle, zanurzam wzrok w swoich kwiatach i przestają być ważne rzeczy doczesne.