Czterdzieste urodziny mojej siostry Ireny były huczne. Co prawda wcześniej zarzekała się, że nie będzie żadnej imprezy, bo czterdziestka to nie powód do świętowania, ale jej mąż, Robert, miał inne zdanie. Wyprawił je w restauracji nad jeziorem, zaprosił rodzinę i znajomych. Chciałam się wymigać, że niby nie mogę chodzić, ale powiedział:

– Iga, musisz przyjść. Bez ciebie się nie uda.

Teoretycznie powinno mi to pochlebić. Brzmiało to tak, jakbym po siostrze miała być główną atrakcją imprezy. Ale ja doskonale wiedziałam, że to tylko słowa. Nie pierwsza to impreza, na której „musisz być, bo się nie uda”, a ja siedzę sama pod ścianą albo na szarym końcu przy stole, pijąc do przysłowiowego lustra.

Ja czterdzieści lat skończyłam dwa lata wcześniej. Nie urządziłam imprezy, bo nie bardzo było mnie wtedy stać, a nie miałam zakochanego męża przy kasie. Na kawę i ciasto wpadła siostra, rodzice, dwie przyjaciółki. W różnym czasie, siostra następnego dnia, bo: „Kochana, mieliśmy urwanie głowy”. Wiedziałam, że zapomniała.

Patrzyłam na rozbawione towarzystwo na urodzinach Ireny i czułam się jak Kopciuszek na balu u króla. Ale Kopciuszek pozbawiony matki chrzestnej, więc tylko patrzący z kąta, jak zakochany książę tańczy z jej młodszą siostrą.

Wzięłam kieliszek i pokuśtykałam na taras, odetchnąć świeżym powietrzem. Usiadłam w altance przy drewnianym stoliku i zapatrzyłam się na jezioro. Było już ciemno, ciepłe czerwcowe wieczorne powietrze pachniało ziołami. Na policzkach poczułam spływające łzy. Dlaczego akurat mnie los musiał przypisać takiego pecha? Przykład? Trzy dni wcześniej zajrzałam do galerii handlowej po buty na tę właśnie imprezę. Zjeżdżałam sobie spokojnie schodami, prawie pustymi, kiedy jakaś kobieta z torbami pełnymi zakupów zaczęła zbiegać w dół. Mijając mnie, nagle się potknęła. Poleciałaby w dół, gdybym jej nie złapała. Niestety, była cięższa, pociągnęła mnie za sobą. Efekt? Jej nic się nie stało, a ja skręciłam sobie nogę w kostce.

– Założę się, że to rewelacyjne ciasto brzoskwiniowe jest twoim dziełem – usłyszałam. To była Olga, kuzynka Roberta. W moim wieku. Widywałam ją niekiedy na większych rodzinnych spędach. Usiadła przy stoliku i postawiła przed sobą talerzyk ze wzmiankowanym ciastem. – Mam rację?

Zobacz także:

Skinęłam głową.

– Dziękuję – powiedziałam. 

Miło było słyszeć pochwałę.

– To ja dziękuję. Jutro mam ważny dzień, dawka szczęścia bardzo mi się przyda – wzięła do ust kawałek ciasta i przymknęła oczy z rozkoszą. – Ostatni raz jadłam coś podobnego wiele lat temu. To był chleb wypieczony przez moją ciotkę, Alinę. Zdążyłam załapać się na świetnie zdaną maturę, zanim ciotka postawiła tamę.

– Nie rozumiem, co mówisz… 

– Przypuszczam, że nie – uśmiechnęła się. – Obserwowałam cię przez ostatnie trzy godziny. Miałam wrażenie, że w tym tryskającym szczęściem i radością towarzystwie jako jedynej chciało ci się płakać. Zwłaszcza kiedy patrzyłaś na Irenę i Roberta.

Nie lubiłam, kiedy obcy ludzie włazili w moje życie

Spojrzałam na jezioro. Co tu mówić. Dopiłam wino z kieliszka. Kręciło mi się trochę w głowie. I dobrze. Dzisiaj chyba się urżnę, pomyślałam.

– O ile wiem, kiedyś byłaś jego dziewczyną – dodała cicho Olga.

Nie lubiłam, kiedy obcy ludzie włazili w moje życie. Ale byłam wstawiona, rozżalona, pozbawiona tarcz ochronnych. No i ta noga mnie bolała.

Miał być kiedyś moim mężem – odpowiedziałam na niezadane pytanie. – Przynajmniej tak planowałam, więc przedstawiłam go mojej rodzinie. Powinnam była wiedzieć lepiej. Przecież jestem urodzonym pechowcem. Dwa miesiące później przyznał się, że zakochał się w mojej siostrze i czy nie miałabym nic przeciwko, gdyby zaprosił ją na randkę. „Ale to oznacza, że już nie bylibyśmy razem”, powiedziałam. Patrzył tylko na mnie spojrzeniem zbitego psa. Przepraszał, ale „na serce nie ma rady”. Podczas wesela powiedzieli wszystkim, że przyniosłam im szczęście. Że byłam „łącznikiem losu”. Że gdyby nie ja, oni by się nie spotkali. Nikt nie wspomniał, że kochałam Roberta…

Łzy znów spłynęły nową falą po moich policzkach, poczułam skurcz krtani.

– To historia mojego życia. Wszyscy dookoła mają farta, tylko ja nie. Chciałam się zatrudnić w pracy marzeń, wiedziałam, że mam duże szanse. Rano zadzwoniła do mnie przyjaciółka, że jest w depresji, i żebym ją wsparła. Powiedziałam, że przyjdę po rozmowie o pracę. To się zainteresowała i zdecydowała, że też pójdzie. I ona tę pracę dostała. Mogłabym tak opowiadać bez końca – wyjęłam z kieszeni chusteczkę i wysmarkałam nos.

– Opowiadali mi, że są ci wdzięczni także za mieszkanie – zarzuciła nową sieć Olga.

Prychnęłam.

– Nie było moje.

– Ale miało być. A ty mogłaś przecież zaprotestować.

– Mogłam? – popatrzyłam na Olgę z ironią. – Naprawdę?

Moja ukochana babcia Marysia obiecała, że przekaże mi w spadku swoje trzypokojowe mieszkanie. Ale kiedy Irenie urodziło się pierwsze dziecko, rodzina uznała, że byłoby to niesprawiedliwe.

– Ty nie możesz zajść w ciążę, więc duże mieszkanie ci niepotrzebne – powiedział do mnie ojciec. – Jak urodzisz, to pomyślimy.

Irena rozmnażała się jak królik, w ciągu sześciu lat urodziła czwórkę dzieci. Ja okazałam się jałowa jak księżycowy krater. Szczęście w nieszczęściu – mój mąż, Jędrek, okazał się dla mnie człowiekiem nie do życia i po czterech latach się rozwiodłam. Nie powinnam była w ogóle za niego wychodzić, ale zrobiłam to z rozpaczy po stracie Roberta. Klin klinem. Bardzo niewłaściwy powód do zamążpójścia. Tak więc po rozwodzie nie chciałam wracać do rodziców, więc wzięłam kredyt na kawalerkę. Fakt, że rodzice pomagają mi go spłacać. Dwadzieścia dwa metry z wyrzygałką zamiast balkonu. I choć żal mi mieszkania babci, to patrząc rozsądnie, byłaby to strata metrażu na samotną kobietę z pechem. A tak na marginesie – rozwód oczywiście Jędrkowi wyszedł na dobre, bo podczas rozprawy poznał sądową protokolantkę, która rok później została jego żoną. Jak napisał do mnie (z pewnością po to, by sypać sól na moje rany): „Dzięki tobie poznałem kobietę mojego życia. Szczere podziękowania”. To jakiś kosmiczny żart, pomyślałam wtedy.

– Opowiem ci o mojej ciotce Anieli – powiedziała Olga, kończąc ciasto i wypijając swoje wino. – Była takim samym pechowcem jak ty. I jak ty myślała, że to niesprawiedliwe, że otaczają ją ludzie, do których szczęście się uśmiecha, podczas gdy do niej odwraca się plecami. Wreszcie, po którymś tam kopniaku poszła do jasnowidza spytać, czy tak już będzie do końca życia. Wiesz, co jej powiedział? – Olga uniosła brew. Ale wiedziałam, że to pytanie retoryczne, więc tylko czekałam. – Powiedział: „Nic się nie zmieni, jeśli nadal twoje szczęście będzie z ciebie wyciekać, by pracować dla innych ludzi. Musisz postawić tamę”.

Olga spoglądała na mnie triumfująco, ale ja nadal nic nie rozumiałam.

– Nie kapujesz? No tak. Ciotka też nie rozumiała, dopóki jej nie wyjaśnił, że nie jest pechowcem, tylko generatorem szczęścia. Są tacy ludzie, o których się mówi, że przynoszą szczęście, prawda? Takie maskotki. Tak jak są jonasze, którzy przynoszą pecha. Problem z ciotką był taki, że jej aura przeciekała tak bardzo, że szczęścia nie starczało dla niej samej – Olga patrzyła na mnie z uśmiechem. – Ty jesteś taką maskotką, Igo.

– To jakieś bzdury – zajrzałam do kieliszka, ale wina wciąż w nim nie było.

– Cóż. Kiedy ciotka zrobiła, co jasnowidz jej kazał, nagle jakoś wszystko zaczęło się odmieniać. Druga połowa jej życia okazała się pasmem radości. Pewnie chcesz wiedzieć, co zrobiła? Jak powiedział jej jasnowidz, nie można zatrzymać wypływu energii, ale można go ograniczyć, by samemu z niego skorzystać. Przede wszystkim trzeba nauczyć się wypowiadać najważniejsze słowo świata: Nie. To twoja tama, tarcza i boja ratunkowa. I podobno nie zawadzi nosić naszyjnik z kryształów górskich, a także wizualizować sobie załataną, nieprzepuszczalną aurę. A także przestać gotować dla innych, bo ponoć najwięcej szczęścia tam się magazynuje. Ugotuj i zjedz sama. Ewentualnie z najbliższą rodziną. Tak mówiła ciotka Alina. Ale dla mnie to już magia. To wszystko. Idę po kolejny kawałek ciasta, jeśli jakiś został. Może to już ostatnia okazja pożywić się twoim szczęściem? – i, odchodząc, mrugnęła do mnie okiem.

Kiedy następnego dnia wytrzeźwiałam, wydawało mi się, że rozmowa z Olgą tylko mi się przyśniła. Ale nie mogłam przestać o tym myśleć. Byłam zdesperowana. Kupiłam więc naszyjnik z kryształów górskich. Pół roku później przeprowadziłam się do sąsiedniego miasta, gdzie znalazłam posadę.

Minęło osiem lat. Nadal mam opinię kogoś, kto przynosi szczęście, ale moje życie też ruszyło do przodu. Kilka tygodni temu mój nowy (od sześciu lat) mąż urządził dla mnie na pięćdziesiątkę przyjęcie urodzinowe, na które zaprosił rodzinę i znajomych. Tańczyłam w jego ramionach, czując, jak unoszą mnie fale mojego własnego szczęścia.

Więc jeśli wydaje ci się, że jesteś pechowcem w świecie szczęściarzy, sprawdź, czy przypadkiem nie jesteś maskotką.