Przeprowadzka ze strzeżonego, zamkniętego osiedla do zwykłych bloków z wielkiej płyty była dla mnie i żony sporym szokiem. Ale nie mieliśmy wyjścia – biznes, na który wzięliśmy ogromny kredyt, padł z hukiem i musieliśmy sprzedać nasz elegancki apartament. Pożegnaliśmy się więc z pięknym osiedlem, gdzie mieliśmy własną siłownię, wybieg z przeszkodami dla psów i całodobową ochronę, żeby zamieszkać w dwupokojowym mieszkaniu w bloku wybudowanym w czasach Gierka.

– A co zrobimy z samochodem? – zapytała z lękiem Justyna, kiedy już wybraliśmy nasze skromne M–3. – Przecież tu nie ma garaży ani nawet strzeżonych parkingów… Będziesz go tak zostawiał na łasce boskiej każdej nocy?

– A jakie mam wyjście? – burknąłem, bo sam też nie byłem zachwycony zmianą poziomu życia. – Zresztą czego się boisz? Że go ukradną? Przecież to stary grat. Straciliśmy audi, pamiętasz?

Od razu gdy to powiedziałem, poczułem się głupio. To nie była wina żony, że znaleźliśmy się w tej sytuacji. Ona też straciła wszystko, co lubiła: piękne, jasne mieszkanie, komfortowy samochód i całą masę cennych rzeczy, które musieliśmy sprzedać, żeby jakoś stanąć na nogi. Krzywiąc się lekko, spojrzała na używaną skodę, którą kupiliśmy, żeby jeździć do jej i moich rodziców za miasto.

– Mimo wszystko to jedyny samochód, jaki mamy, i wolałabym, żebyśmy mieli go na oku – rzuciła. – Tu w ogóle jest jakiś monitoring? Ochrona?

Tu były setki ludzi. Tysiące. 

O anonimowości nie było mowy

Powstrzymałem się od prychnięcia. Oczywiście, że na tym osiedlu nie było żadnego monitoringu ani ochrony. Mogła już przywyknąć do nowej rzeczywistości i przestać się tak wszystkiemu dziwić! Ale prawda była taka, że i ja czułem się nieswojo w nowej sytuacji. Zawsze mieszkałem w domu na przedmieściach, moi rodzice byli dość zamożni. Justyna z kolei wychowała się w rybackiej rodzinie nad Bałtykiem i też nie znała realiów osiedli z wielkiej płyty. 

Zobacz także:

Kiedy zamieszkaliśmy w naszym apartamentowcu, zamknęliśmy się w swoim ekskluzywnym świecie. Sąsiadów praktycznie nie znaliśmy, bo każdy zjeżdżał windą wprost do swojego samochodu w podziemnym garażu i nieraz przez cały miesiąc jedyną osobą, od której słyszało się „dzień dobry”, był portier albo ochroniarz. Czuliśmy się tam anonimowo i to nam pasowało.

Po trzech dniach zorientowaliśmy się, że chociaż otaczają nas tysiące ludzi, to wcale anonimowi nie jesteśmy. Nasz blok miał cztery piętra bez windy, więc na klatce nieustannie spotykaliśmy sąsiadów. To samo jeśli chodzi o uliczkę, przy której parkowałem nasz samochód – wciąż wpadałem tam na sąsiadki z dziećmi, ludzi z psami i faceta z kotem w szelkach. Wszyscy przyglądali mi się z ciekawością, większość zagadywała, jak nam się mieszka. Mimowolnie nauczyłem się imion ich psów, zacząłem rozróżniać, kto jest czyją żoną i jakie dzieciaki mieszkają piętro niżej.

– Czuję się tutaj jak u nas nad morzem – rzuciła żona po dwóch tygodniach w nowym mieszkaniu. – Mam wrażenie, że wszyscy mnie tu znają. Ludzie z klatki ciągle chcą ze mną rozmawiać, a jak wychodzę ze śmieciami, to gapi się na mnie ta kobieta z naprzeciwka.    

– Ta na drugim piętrze? – pokiwałem ze zrozumieniem głową. – Rany, ona całymi dniami siedzi w tym oknie! Jakby nie mogła się gapić w telewizor!

Przez chwilę jeszcze śmialiśmy się z kobiety, która naprawdę wyglądała czasami jak woskowa figura. W żartach nazwaliśmy ją „osiedlowym monitoringiem”, bo byliśmy pewni, że starsza pani wie wszystko o wszystkich.

Pomalowany samochód to był szczyt!

Muszę przyznać, że na pewno nie byliśmy dobrymi sąsiadami. Patrzyliśmy na innych z góry, wspominając z nostalgią, jak to się mieszkało w budynku z portiernią w holu, ochroną i serwisem sprzątającym. Oraz zamożnymi, eleganckimi sąsiadami, którzy uważali dyskrecję za cechę ludzi dobrze wychowanych i nigdy nie usiłowali prowadzić pogawędek w windzie. 

Ciche „dzień dobry”, półuśmiech i zajęcie się swoim telefonem, by nie naruszać sfery osobistej sąsiada, było przyjętym kanonem powitania. Niezły kontrast z naszymi nowymi sąsiadami, którzy chcieli rozmawiać o tym, że w pobliskim sklepie można kupić pyszne śledzie albo że sroki o poranku strasznie hałasują.

Ale to nie było jeszcze takie złe. Najgorsze były grupki rozwrzeszczanych młodych ludzi, którzy wydzierali się pod oknami albo przesiadywali na pomazanej sprayem ławce i zakłócali nocną ciszę. Kilka razy słyszałem brzęk tłuczonych butelek, nie mówiąc o przekleństwach i pijackim rechocie. Justyna się ich bała. 

– Spotkałam ich dzisiaj. Siedzieli przy śmietniku i chlali piwo, a nawet nie było jeszcze czternastej – poskarżyła się. – Byli jacyś tacy nabuzowani…
Cóż, nie można było zaprzeczyć, że mieszkanie na tym osiedlu, gdzie w oknach siedziały ciekawskie staruszki, a młodzież rozbijała butelki o chodnik, coraz mniej nam się podobało. Ale szczytem wszystkiego było, kiedy wróciliśmy kiedyś od znajomych i odkryliśmy, że… ktoś zdemolował nam auto!

– Nie! – krzyknąłem, patrząc na karoserię pokrytą wulgarnymi napisami.

– Zobacz, nie tylko nasz tak wygląda! 

– Justyna pokazywała na auto stojące obok, na którego masce ktoś chyba próbował grać w kółko i krzyżyk.

Okazało się, że w ciągu nocy ktoś zniszczył siedem samochodów. Oczywiście, nie było monitoringu, więc szukanie sprawców było jak szukanie wiatru w polu. Byłem wściekły! 

Wieczorem ktoś zadzwonił do drzwi. Mruknąłem „ki diabeł” i otworzyłem.

– Dobry wieczór, sąsiedzie. – Na progu stał wąsaty jegomość w kraciastej koszuli. 

– Pan jest właścicielem tej zielonej skody? – Kiedy przytaknąłem, ciągnął: – Mnie zniszczyli samochód, a sąsiadce, tej co ma bliźniaki, koło przebili! Ale dorwiemy ich! Tylko to chciałem panu powiedzieć, że dowiemy się, którzy to i zapłacą za szkody. Będziemy w kontakcie.

Sąsiedzka solidarność? Dopiero się przekonałem, co to takiego

Byłem zdumiony. Raz, że facet mnie kojarzył, a dwa, że pofatygował się tylko po to, żeby mi powiedzieć, że sprawcy są poszukiwani. To dopiero była solidarność. Następnego dnia znowu nas odwiedził, tym razem z innym, starszym mężczyzną, który przedstawił się jako właściciel zdemolowanego auta. 

– Idziemy do pani Leokadii – oznajmił – Może coś widziała. 

Chcąc nie chcąc, dołączyłem do grupki właścicieli uszkodzonych pojazdów, którzy udali się z wizytą do sąsiadki, którą nazywałem „monitoringiem osiedlowym”. Największe zdumienie jednak przyszło, kiedy okazało się, że pani Leokadia rzeczywiście widziała akcję niszczenia samochodów i potrafiła wskazać sprawców. Zapisała też godzinę i inne szczegóły. Te informacje pozwoliły nam na zgłoszenie sprawy na policji.

Okazało się, że dzielnicowy dobrze wie, o jakich wandalach mówimy, i sprawa została szybko rozwiązana. Sprawcy będą mieli proces za zniszczenie mienia o dużej wartości i nagle na osiedlu zrobiło się cicho i bezpiecznie. Ale nie to w tym jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że wskutek całej tej sytuacji poznałem kilku swoich sąsiadów. Okazali się serdecznymi, otwartymi ludźmi.

Z mężczyznami umówiłem się w osiedlowym barze, sąsiadka od bliźniaków przyniosła nam domowej roboty faworki, ktoś inny pokazał zaszytą między blokami cukierenkę. Pani Leokadia okazała się miłą starszą panią, która po prostu nie znosi telewizji, za to lubi przyglądać się przez okno prawdziwym ludziom. Jak widać, to akurat się nam opłaciło. 

Dzisiaj mieszkamy już na tym osiedlu czwarty rok i wcale nie chce nam się wyprowadzać. Nie potrzebujemy monitoringu, bo kiedy wyjeżdżamy, sąsiedzi zawsze mają oko na nasze mieszkanie, a zamiast holu z recepcją cenimy teraz ławkę przed blokiem, na której można chwilę przysiąść i porozmawiać o tym, czy spółdzielnia w końcu ociepli elewację albo że w pobliskiej aptece jest promocja na witaminę. 

Kto mieszka na osiedlu z wielkiej płyty, ten wie, że wbrew pozorom nikt tutaj nie jest anonimowy, a wśród sąsiadów można zawrzeć naprawdę ciekawe, często międzypokoleniowe znajomości!