Zwierzę zwisa smętnie od sufitu, podwiązane czterema linami za kopyta. Wykonał go David Černy. Natomiast pasaż jest dziełem... Vaclava Havla, ale nie eks-prezydenta, tylko jego starszego krewnego. Jego właścicielką natomiast jest Dagmar Havlova, ale znowu nie żona Vaclava, ale jego... bratowa.

Odwiedzana przez nas stolica Czech wymyka się tradycyjnym opisom zawartym w przewodnikach. Naturalnie, zaglądamy na starówkę i do sąsiadującej z nią dzielnicy żydowskiej, wspinamy się na hradczańskie wzgórze, na zamek i zbiegamy w dół ku mostowi Karola przerzuconego nad Wełtawą. Ale jednocześnie uciekamy w uliczki i pasaże z dala od turystycznych szlaków. Zajadamy się knedliczkami, popijając je czeskim piwem, ale i na deser wychylamy filiżankę espresso w kawiarnianym ogródku "z widokiem", jakich tu nie brakuje.
Poruszamy się po lądzie i wodzie niebanalnymi środkami lokomocji: dziecinną ciuchcią, dwukołowym segwayem, automobilem z tzw. epoki oraz jazz boat. Poznajemy historię miasta, również tę najnowszą, niekiedy bardzo bolesną i z podziwem patrzymy, że Czesi potrafią się z niej śmiać. Nie ma w tym nic obraźliwego czy deprecjonującego. To śmiech oczyszczający, perskie oko puszczone do przeszłości tak, aby przestała dręczyć, ale pozostała pouczającą lekcją.