Pamiętam jeszcze z czasów kawalerskich, kiedy podrywałem w dyskotece dziewczyny – ona mi się podobała, ja podobałem się jej i sytuacja wydawała się klarowna. Tymczasem ona wszystko psuła, bo nagle – niby w telewizyjnym quizie – zaczynała mi zadawać podchwytliwe pytania: „Czy chodzi ci tylko o te sprawy?”, „Czy wierzysz w związki platoniczne?”, „Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?”, „Czy nie możemy po prostu potańczyć?” „Czy możesz zabrać rękę?” – pytała niczym Kazia Szczuka w „Najsłabszym ogniwie”.

Z moim synkiem jest, niestety, podobnie. Zabrałem go ostatnio na dwór i zaproponowałem, żeby trochę pozjeżdżał ze zjeżdżalni. Wojtuś zachowywał się, jakby miał całkowitą amnezję i pierwszy raz był na podwórku, na którym bawi się co dzień. – Pozjeżdżasz? – zapytałem. – A z czego? – zdziwił się Wojtuś. – Ze zjeżdżalni. – A z której? – dalej pytał synek. – A ile tu jest zjeżdżalni, synku? – zapytałem. – Nie wiem! – Jedna! – A po co? – Co, po co? – Po co jest jedna zjeżdżalnia? – Jak to po co, żeby z niej zjeżdżać! – wytłumaczyłem. – A kto? – Co, kto? – No, kto będzie zjeżdżał? – Ty! – A babcia? – Co, babcia? – Babcia nie będzie zjeżdżać? – A czy babcia jest na podwórku, synku? Przecież babcia jest u siebie. – A po co babcia nie przyszła na podwórko? – Bo babcia mieszka w Koszalinie, 200 km stąd i ma teraz inne zajęcia… I tak w kółko. Czasem wydaje mi się, że mój synek celowo „gra wariata”, żeby przetestować moją cierpliwość. Zupełnie jak kobiety…

Sebastian Łupak, tata 3-letniego Wojtusia, dziennikarz Gazety Wyborczej