Dzwonek. Po chwili drugi i trzeci… Łomot do drzwi rozsadzał mi głowę. Nie, nie pukanie, a właśnie łomot. Silny, miarowy, głuchy. A potem cisza. Łagodna, niczym niezmącona usypiająca cisza… Gdy się obudziłam, pokój spowijała ciemność. Jak długo spałam? Jak się tu znalazłam? 

I najważniejsze: co dalej?

Podeszłam do drzwi i spojrzałam przez wizjer. Korytarz wypełniała jedynie bezkształtna plątanina cieni. Odruchowo szarpnęłam za klamkę, by się przekonać, że drzwi są zamknięte. Na stoliczku leżały klucze. Rzuciłam okiem na stary, lekko tandetny brelok, jeden z tych gadżetów, które kiedyś zamawiałam na festyny…

Robert trafił do mojego serca przez… żołądek 

„Czy on nie jest właśnie z eventu, na którym poznałam Roberta?” – pomyślałam i jak na zawołanie wróciło wspomnienie tamtego popołudnia. Większość gości imprezy, którą organizowałam, kierowała się do wyjścia, a ja pomyślałam, że najwyższy czas zrobić sobie przerwę i coś przekąsić. Cały dzień biegałam jak szalona…

W końcu poczułam głód. Podeszłam do bufetu i krytycznym wzrokiem omiotłam znajdujące się tam potrawy lub raczej to, co z nich zostało.

– Pozostaje nam „Nigiri” lub „Diavolo” – zaskoczył mnie ciepły męski głos.

– Nam? – byłam zdziwiona, nie tyle propozycją kolacji, co wymienionymi przez nieznajomego nazwami knajp.

Zobacz także:

Po prostu wskazał lokale, które często odwiedzałam – tuż koło mojego domu: sushi bar i doskonałą pizzerię. 

– Wydawało mi się, że masz ochotę coś zjeść – zajrzał mi w oczy. – Możemy to po prostu zrobić razem, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Chyba nie będziesz tu stała i zastanawiała się, która z potraw jest najmniej trująca – uśmiechnął się, przechylając głowę w zapraszającym geście.

Masz na myślisz kolację, spacer, a potem kawę u mnie lub u ciebie? – odparowałam. – Miłość od pierwszego wejrzenia, a potem żyli długo i szczęśliwie? Czy może chcesz spróbować szczęścia na dłuższym dystansie? – byłam niegrzeczna, a wystarczyło stanowczo odmówić albo… zaryzykować: – „Diavolo”! – zdecydowałam więc. – Mexicana na grubym cieście i duże, zimne piwo! Zadowolony? – teraz ja spojrzałam na niego wyczekująco. 

W odpowiedzi usłyszałam: 

– Nie bój się. Mam na imię Robert. Nie jestem pierwszym lepszym facetem.

I nie był, przynajmniej dla mnie. Dość szybko polubił szyderczo-ironiczny ton, którym się do niego zwracałam. Ja pokochałam jego specyficzne poczucie humoru i to, że uwielbiał się ze mną droczyć, drażnić, kłócić. Przez następne trzy lata toczyliśmy więc walki o pierwszeństwo 
w kolejce do porannej toalety, spieraliśmy o to, gdzie spędzić wakacje
i co podać gościom na proszoną kolację. Byliśmy szczęśliwi, planowaliśmy ślub i dwójkę dzieci. Jeszcze nie teraz. Wkrótce. Na razie niczego nie chcieliśmy zmieniać.

Piątkowe wieczory spędzaliśmy osobno 

Jeszcze dwa miesiące, a zacząłby się kolejny, czwarty rok naszych wspólnych potyczek, bitew, porażek i zwycięstw. Ale wszystko ma swój kres i kiedyś, wcześniej czy później, się kończy. Niknie, ginie, umiera. W naszym wypadku, niestety, nie chciało być inaczej. Jak to mawiała moja babcia:

„Przeznaczeniu nie uciekniesz…”. 

W piątek telefon zadzwonił po 17, akurat wtedy, gdy chowałam laptopa.

– Tak, słucham – rzuciłam oschłym tonem; marzyłam, by uciec z biura i na kilkadziesiąt godzin zapomnieć o pracy.

– Dzień dobry! Czy pani mnie poznaje?

– Ada? No jasne, że poznaję! 

– Nie odzywałaś się od zeszłego weekendu! – wypomniała mi przyjaciółka.

– Oj, przepraszam, miałam paskudny tydzień… – westchnęłam.

– No dobra, wybaczam. Ale o dzisiejszym wieczorze pamiętasz?

O rany, faktycznie, miałyśmy dziś zaszaleć. To znaczy, bez przesady! Chodziło o morze drinków i ocean wspomnień. Nic więcej. Nic zdrożnego.

Aduś, jestem wykończona, padnięta, nieżywa. Nie mam na nic ochoty, ale będę na pewno! Tylko gdzie?

– Coś wymyślimy. Zbieraj się! Prysznic, makijaż, seksowne ciuszki i najpóźniej siedem po 20. jesteś w „Klubokawiarni”. Czekam!

– Wariatka! – z uśmiechem na ustach odłożyłam słuchawkę.

Wiele piątkowych wieczorów od lat wyglądało podobnie. Umawiałyśmy się z Adą na mieście, nadrabiałyśmy plotkarskie zaległości, ładowałyśmy akumulatory. Robert, nie mogąc nic poradzić na odwieczną babską przyjaźń, spotykał się w tym czasie z kumplami. Chodził z nimi na piwo, na brydża albo na coś innego. Nigdy nie pytałam, on nie wyjaśniał. Dawaliśmy sobie trochę oddechu. Tego dnia też zresztą był umówiony na jakiś mecz.

Wspominał, że pojedzie prosto z firmy. Nie widziałam w tym niczego złego. Gdy wbiegłam do „Klubokawiarni”, Ada już była. Wyglądała wspaniale. Ja, według Ady, po prostu bosko. Nie mając ustalonych planów, postanowiłyśmy zdać się na przypadek. W kąciku internetowym namierzyłyśmy wolny komputer. Ada odszukała stronę z informacjami o najlepszych imprezach w mieście. Wybór padł na klub z tańcami. 

Wtedy myślałam, że to zwykły traf. Ot, lokal z największą liczbą pozytywnych komentarzy. A przecież tyle razy słyszałam od babci: „Kochanie, nie ma przypadków, jest po prostu przeznaczenie…”.

Klub przy Kwiatowej 18. wyglądał niepozornie. Nic nie zapowiadało odjazdowej atmosfery i wspaniałej zabawy, o której pisali internauci. Za to po przeciwnej stronie ulicy pulsujący na niebiesko neon przyciągał światłem kolejne taksówki i grupy rozbawionych przechodniów. Złapałam spojrzenie Ady. Chyba też zwątpiła przez chwilę w słuszność naszego wyboru. Ale zdałyśmy się na ślepy los.

Wewnątrz było tłoczno, duszno i głośno. Chyba pół miasta zaufało pozytywnym komentarzom w sieci. Albo zadziałał coraz modniejszy ostatnio marketing szeptany. O wolnym stoliku nie mogłyśmy nawet pomarzyć. Przebijając się przez tłum, Ada dostrzegła jednak, że facet i uwieszona na jego szyi dość mocno wstawiona blondyna zwalniają stołki przy barze.

– Chodź! Mamy miejsca! – pociągnęła mnie za rękę, kierując się w róg dużej sali. – Szybko, bo zaraz będziemy siedzieć, ale chyba na środku parkietu!

Odwróciłam się do niej, potknęłam o coś, wyprostowałam i… zamarłam. 

Od strony baru tanecznym krokiem na parkiet zmierzał Robert. Blondyna długimi na 5 centymetrów tipsami niczym szponami wbijała się w jego włosy, okraszając w międzyczasie usta mojego faceta soczystym pocałunkiem. Silna dłoń, którą trzymał ją w pasie, najwyraźniej osłabła na chwilę, bo babka zaczęła się osuwać na ziemię. W ostatnim momencie złapała jednak równowagę i stanęła wyprężona jak struna obok Roberta. Właśnie wtedy nasze spojrzenia skrzyżowały się. Byłam nie dalej niż 30 centymetrów od niego. 

Czar prysł. Wystarczyło jedno spojrzenie

Poczułam zapach perfum, które kupiłam mu na ostatnie urodziny. Odurzona wonią, zastygłam w bezruchu. Ada też skamieniała. Niczym złodziejki przywiązane do niewidzialnego pręgierza stałyśmy na środku parkietu. Wokół ludzie śmiali się i całowali, a wszechświat wirował w rytm obłąkańczej muzyki. Nie mogłam ruszyć nogą ani ręką. Nie potrafiłam otworzyć ust. Nie byłam też w stanie zamknąć oczu. Dlatego wciąż na niego patrzyłam. A on na mnie. To był nasz ostatni raz.

Nie wiem, jak znalazłam się w mieszkaniu Ady. Nie wiem też, dlaczego jej tam nie było. Zostawiła przecież swoje klucze. Z breloczkiem, który jej kiedyś dałam. Zamknięta na cztery spusty, umierałam. Gdy tak konałam, usłyszałam dzwonek. Jeden, potem drugi i trzeci… Ale nie chciałam jego przeprosin. Nie chciałam już niczego. A dzwonek więcej nie zadzwonił.