Gdy przyszedłem na świat, rodzice bardzo dokładnie zaplanowali moją przyszłość. Miałem skończyć prawo i zostać adwokatem. Tak jak mój dziadek i ojciec. Nie wyobrażali sobie, że mogłoby być inaczej. Od małego słyszałem więc, że mam się pilnie uczyć, bo inaczej nie osiągnę celu. Niestety, w szkole nie szło mi najlepiej. Przez podstawówkę jeszcze jakoś przebrnąłem, ale w gimnazjum było już gorzej. 

Zamiast ślęczeć nad książkami, wolałem biegać do pana Stefana. Starszy pan miał warsztat niedaleko mojej szkoły. Taką budę pełną najróżniejszych narzędzi, maszyn i części. Zajmował się naprawą starych motocykli i samochodów. Ludzie przywozili do niego gruchoty, a odbierali prawdziwe cacka. Na początku tylko obserwowałem pana Stefana przy pracy, potem zacząłem pomagać. I bardzo mi się to podobało. Coraz częściej myślałem o tym, by po gimnazjum pójść do szkoły samochodowej, a w przyszłości założyć własny warsztat.

Zwłaszcza że pan Stefan twierdził, że mam dryg do silników i mechaniki. Niestety, rodzice nie chcieli o tym nawet słyszeć. Gdy tylko wspomniałem im coś o swoich planach, wpadali w szał. Matka krzyczała, że jej jedyny syn nie będzie jakimś tam robolem z łapami umazanymi smarem, a ojciec – że muszę podtrzymać rodzinną tradycję. I zabronili mi chodzić do warsztatu. Oczywiście nie posłuchałem, bo już nie wyobrażałem sobie życia bez wizyt u pana Stefana, ale zgodnie z życzeniem rodziców poszedłem do najlepszego, prywatnego liceum w mieście. Chciałem, żeby myśleli, że pogodziłem się z losem. Sam miałem jednak nadzieję, że nie skończę na tym cholernym prawie i spełnię swoje marzenia. Nie wiedziałem jeszcze, jak to zrobię, bo rodzice byli bardzo stanowczy, ale wierzyłem, że w końcu coś wymyślę.

Nie chciałem studiować prawa. Nagle mnie olśniło!

W liceum uczyłem się całkiem nieźle. Głównie dzięki panu Stefanowi. To właśnie on przekonał mnie, że to wcale nie jest stracony czas.

– Fachu rzeczywiście się tam nie nauczysz. Ale języków obcych już tak. A jak się człowiek chce rozwijać, to musi umieć dogadać się w świecie. I jakąś wiedzę ogólną mieć – mawiał. 

Wkuwałem więc tę wiedzę ogólną, a od pana Stefana uczyłem się zawodu. I całkiem dobrze zarabiałem. Rodzice szczęśliwie się nie czepiali. Zachwyceni moimi niezłymi wynikami pozwalali mi spędzać czas w warsztacie. Byli przekonani, że już zapomniałem o swoich marzeniach, że to tylko takie niegroźne hobby. O niebo lepsze niż wałęsanie się po klubach z kumplami. A ja nie wyprowadzałem ich z błędu… Twierdziłem, że oczywiście pójdę na prawo. Jednak cały czas kombinowałem, jak wykręcić się od tego studiowania. Ale niestety, nic rozsądnego nie mogłem wymyślić.

Zbliżała się matura. Rodzice zatrudnili dla mnie najlepszych korepetytorów. Byłem wściekły, bo nie miałem czasu na wizyty u pana Stefana. Próbowałem im tłumaczyć, że sam sobie poradzę, ale oni chcieli mieć pewność, że zdam dobrze.

Zobacz także:

– Jeśli zdobędziesz maksymalną liczbę punktów, to dostaniesz się na studia bez problemu – twierdził ojciec.

– A jak nie, to co będzie? – udawałem przerażenie.

– Nie martw się. Nie zostaniesz na lodzie. Użyję swoich znajomości. Ale wolałbym tego nie robić. Po co ludzie mają gadać, że potrzebowałeś pomocy – stwierdził. 

Spuściłem nos na kwintę, bo już myślałem, że nic nie uratuje mnie przed studiowaniem. I wtedy mnie olśniło! Uświadomiłem sobie, że jeśli w ogóle nie zdam matury, to nawet ojciec ze swoimi koneksjami nie załatwi mi miejsca na uczelni. Rozwiązanie było tak proste, że aż nie mogłem uwierzyć, że wcześniej na nie nie wpadłem. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że gdy obleję, rodzice będą wściekli, ale koniec końców pogodzą się z moją wpadką. Przecież się starałem, próbowałem. A że powinęła mi się noga? No cóż, każdemu może się zdarzyć…

Nadszedł czas egzaminów pisemnych. Zadania z matematyki rozwiązałem bez problemu. Schrzaniłem język polski. Napisałem takie bzdury, że gdy oddawałem pracę, samemu chciało mi się śmiać. W domu jednak oświadczyłem, że poszło mi bardzo dobrze. Na ustnych też nie dałem plamy. Rodzice byli zachwyceni.

– No, synu, jestem dumny, że pójdziesz w moje ślady – powiedział ojciec.

– Przecież nie wiemy jeszcze, jak mi poszło na pisemnych – przypomniałem mu.

– A tam, na pewno zdałeś. Resztę załatwi tata – uśmiechnęła się matka. 

Oboje byli przekonani, że od października będę studentem pierwszego roku prawa. 

Jeszcze tylko rozmowa z rodzicami i będę miał święty spokój!

Pod koniec czerwca poszedłem na ogłoszenie wyników. Denerwowałem się okrutnie. Bałem się, że… zdałem. Żałowałem, że na wszelki wpadek nie schrzaniłem także matmy. Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne. 

Oblałem język polski, i to z kretesem. Nie uzyskałem nawet połowy wymaganego minimum. Nauczyciele patrzyli na mnie z niedowierzaniem, koleżanki i koledzy z klasy ze współczuciem, a mnie z radości chciało się skakać. Niczego jednak po sobie nie pokazałem. Nie chciałem, żeby mój plan się wydał. Zrobiłem więc zbolałą minę i wróciłem do domu. Musiałem przecież powiedzieć o wszystkim rodzicom.

To nie była przyjemna rozmowa. Matka najpierw patrzyła na mnie osłupiała, a potem wpadła w histerię. Ojciec się wściekł. Chodził nerwowo po salonie i ciskał gromy. 

– Jak to się mogło stać?! Przecież wszystko umiałeś. Twój korepetytor zapewniał, że zdasz śpiewająco – huknął. 

– Sam nie wiem… Byłem pewien, że poszło mi świetnie… Może nie trafiłem z kluczem? – udawałem załamanego.

– No cóż, przeczekasz rok i poprawisz ten przeklęty polski – uciął. 

– A jak mi się znowu nie uda?

– To co chcesz, do cholery, robić? Do łopaty iść? – zdenerwował się. 

– Do łopaty może nie… Ale do warsztatu tak. Naprawdę nieźle mi idzie z tymi starymi samochodami i motocyklami. Jeszcze trochę i mógłbym założyć własną firmę.

– Znowu zaczynasz? – spojrzał na mnie złym wzrokiem. 

– Nie zaczynam. Po prostu bardzo to lubię. I muszę mieć jakąś alternatywę. Tak na wszelki wpadek, gdyby te studia jednak nie wypaliły – odparłem.

– O Boże, że też nas to akurat spotkało. Co my teraz ludziom powiemy? – zawyła nagle matka.

– Co? – zastanawiałem się gorączkowo – Już wiem! Że macie ekscentrycznego syna. To dzisiaj bardzo modne! Wszyscy wam będą zazdrościć! – uśmiechnąłem się i nie czekając na odpowiedź, ulotniłem się z domu, żeby już nie wysłuchiwać pretensji. 

Wróciłem dopiero późnym wieczorem. Miałem nadzieję, że już ochłonęli i poszli spać, ale nie. Czekali na mnie.

– Długo rozmawialiśmy z matką. I doszliśmy do wniosku, że pozwolimy ci pracować w tym warsztacie. Niechętnie, ale pozwolimy… – powiedział ojciec.

– Naprawdę? To super! – ucieszyłem się.

– Ale pod jednym warunkiem… Że w przyszłym roku podejdziesz jeszcze raz do matury z polskiego. Jeśli ci się nie uda, pozwolimy ci iść własną drogą. Choć uważamy, że to kompletna głupota i że marnujesz swoją szansę. Umowa stoi? 

– Stoi – odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. 

Byłem gotów podejść do egzaminu i znowu nie zdać. Byle dali mi święty spokój.

Nie poprawiałem za rok matury. Nie musiałem. Ojciec, o dziwo, mi odpuścił. Nie wiem, czy domyślił się, że specjalnie oblałem egzamin i zamierzam to powtórzyć, czy po prostu zrozumiał, że kariera prawnika jest nie dla mnie. Nie wiem, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Któregoś dnia zapytał po prostu, czy nie naprawiłbym u pana Stefana starego mustanga zaprzyjaźnionego sędziego. Odszykowałem go na cacko. Pan sędzia był zachwycony. Ponoć nachwalić się mnie nie mógł. To chyba wtedy mój ojciec ostatecznie zmiękł.

– Może w tych starociach jest jakaś przyszłość dla ciebie. Może i jest – powiedział.

Zrozumiałem, że mogę iść własną drogą. Od tamtej pory minęło prawie dziesięć lat. W moim życiu wiele się zmieniło. Pan Stefan przeszedł na emeryturę i odsprzedał mi swój warsztat. Rozbudowałem go, unowocześniłem. Zatrudniam trzech chłopaków, którzy tak jak ja kochają stare samochody i motocykle. Wyszukujemy je, remontujemy i sprzedajemy z zyskiem. W całej Europie. Pan Stefan miał jednak rację. Nauka języków obcych w liceum się przydała.