Wracając zmęczona z pracy, marzyłam jedynie o uwolnieniu się od ciężkich siatek i zdjęciu przemoczonych butów. Kiedy dotarłam na swoje piętro, już od windy słyszałam jakieś podniesione głosy. Dochodziły z mojego mieszkania. Nie mając wolnych dłoni, czołem nacisnęłam przycisk dzwonka. Przez drzwi dobiegały mnie zduszone piski i tupot nóg, ale nikt nie kwapił się, aby mnie wpuścić. Czułam, jak narasta we mnie złość. Stoję jak głupia w kolejkach, dźwigam zakupy, a im się nawet nie chce matce drzwi otworzyć! Z impetem nacisnęłam łokciem klamkę i… wkurzyłam się jeszcze bardziej, gdy drzwi się uchyliły. Tyle razy im powtarzam, żeby zamykali na zasuwę! Muszą nas okraść, by dotarło do smarkaczy?

Przedpokój był pusty. Podejrzana sprawa. Czułam przez skórę, że coś się szykuje.

– Szymek, Werka, gdzie się chowacie? – zawołałam. – Siatki do rozpakowania czekają! Tylko migiem, bo w jednej są lody! – dodałam na zachętę.

Oczekiwałam, że ten argument zmobilizuje moje latorośle do wzmożonej aktywności, ale przeliczyłam się.

– Nie to nie – rzuciłam w głąb mieszkania, oswabadzając się z butów i palta. 

– Sama się tym zajmę i sama zjem lody.

Kiedy już wkładałam produkty do lodówki, usłyszałam za sobą ciche kroki. Odwróciłam głowę. Za mną stał Szymek. Wyglądał na rozgorączkowanego, a minę miał niepewną.

Zobacz także:

– Co jest, Szymciu? – na widok jego błyszczących oczu złość mi przeszła. – Źle się czujesz? Coś niewyraźnie wyglądasz…

– Nie – pokręcił głową – tylko…

– Co tylko? – w jego głosie było coś takiego, co kazało mi się odwrócić do niego całą sobą. – Co zmalowałeś?

– Sama zobacz – podsunął mi pod nos dwie złączone dłonie, w których popiskiwała jakaś futrzana kulka

Skąd wziął się ten pies? 

– Co to jest?! – zapytałam z paniką w głosie. – Byle nie gryzoń! Ostrzegam, że nie znoszę żadnych…

To jest pies – przerwał mi syn, obserwując uważnie moją reakcję.

– Aha – odparłam, bo mój mózg dopiero przyswajał informację, że psy mogą być takie małe i puchate. – Pies… A skąd się ten pies tu w ogóle wziął?

– Tata przyniósł.

– W takim razie… gdzie jest tata? Muszę z nim porozmawiać.

– Wyszedł, ale powiedział, że niedługo wróci. Jest Werka – oznajmił synek nieco pewniejszym głosem. – Ale szykuje legowisko dla psa.

– Weeerkaaa! Chodź tu zaraz! – zawołałam córkę.

Moja pierworodna pojawiła się w kuchni i wyglądała na równie rozemocjonowaną jak jej brat, choć ostatnio mówiła, że „ten smark podnieca się byle czym”.

No tak, on był dopiero dziewięciolatkiem, a ona już jedenastolatką.

– Prawda, że jest śliczny? Tata powiedział, że jak się zgodzisz, możemy go zatrzymać. Zgodzisz się, prawda? – patrzyła mi przymilnie w oczy. – Zobacz, jaki jest milusi – delikatnie odebrała szczeniaka Szymkowi i podsunęła mi pod oczy.

Dopiero teraz mogłam przyjrzeć się sprawcy zamieszania. Był nieduży, pokryty puchem, z którego wyłaniały się trzy ciemne punkty: trufelkowy nosek i paciorkowate oczka, patrzące na mnie z ufnością.

– Zatrzymamy go? – ramionka syna objęły mnie z niespodziewaną mocą. – Proszę, zgódź się, mamuś – wlepiał we mnie oczęta z równą ufnością jak pies.

– Zobaczymy – odparłam krótko, choć zdawałam sobie sprawę, że niełatwo mi będzie odpierać zmasowane prośby dzieci. – Na razie proszę do końca rozpakować zakupy. 

Bez protestów i setki doprecyzowujących pytań spełniły polecenie. Jak zawsze, kiedy czegoś ode mnie chciały. A ja, z wsadzonym mi w ręce skulonym psiakiem, przysiadłam na kanapie. Cwany ten Kamil, pomyślałam nieżyczliwie o mężu, równocześnie odruchowo głaszcząc trzęsące się zwierzątko. Zostawił mnie z problemem, a sam się zmył. To ja mam odgrywać rolę złego policjanta. On będzie tym dobrym tatusiem, który przyniósł dzieciom pieska, ja wyrodną matką, która kazała go oddać.

Pod wpływem moich jednostajnych ruchów szczeniaczek uspokoił się na tyle, że zaczął obwąchiwać mój sweter. Widocznie zapach przypadł mu do gustu, bo zamerdał ogonkiem. 

– Fakt, jesteś słodki – szepnęłam – ale jak znam życie, będzie z tobą masa kłopotów.

– Wszystko zrobione – zaraportowała córka, wtykając głowę do pokoju i bacznie lustrując moją minę. 

Najwyraźniej musiałam wyglądać na pogodzoną z losem, bo rozpromieniła się. 

– Wiedziałam, że jak go zobaczysz, to ustąpisz!

– Jeszcze niczego nie postanowiłam. Pies to nie zabawka tylko obowiązki, i o tym przede wszystkim musimy porozmawiać.

– Ależ mamuś – synek musiał podsłuchiwać pod drzwiami, bo natychmiast znalazł się koło mnie – przecież to malutki piesek!

– Na razie malutki, ale urośnie – mruknęłam. Ostrożnie zdjęłam psa z kolan i postawiłam go na ziemi. – Trzeba będzie z nim wychodzić na spacery rano, po południu i wieczorem. Pamiętać, żeby miał wodę do picia, chować rzeczy, żeby ich nie pogryzł, chodzić do weterynarza – wyliczałam wszystkie obowiązki, jakie kojarzyły mi się z psem.

– My się tym zajmiemy! – gorliwie zapewniła Werka. – Wy z tatą będziecie mu tylko kupować jedzenie i się z nim bawić, jak będziecie mieli ochotę.

– No to masz pierwszą okazję, żeby się wykazać – wskazałam na przycupniętego w kąciku szczeniaczka, spod którego zaczęła wypływać niewielka kałuża.

– Trzeba po nim posprzątać i zacząć uczyć załatwiania się na dworze.

– Posprzątać to rozumiem – odezwał się Szymek. – Ale to drugie? Jak go nauczyć?

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami – nigdy nie miałam psa.

– Poszukam w internecie – córka już energicznie machała mopem. – Na pewno są jakieś sposoby. 

Psiak, przekrzywiwszy łebek, przyglądał się jej ruchom. Zapewne pomyślał, że to jakiś rodzaj zabawy, bo powarkując, nagle rzucił się na mop i próbował pochwycić go ząbkami. Wyglądało to przezabawnie, więc mimo woli się uśmiechnęłam.

– Jeśli ma zostać, trzeba będzie go jakoś nazwać. Żeby wiedział, że to jego wołamy.

Dzieci zadumały się nad tą ważną kwestią. 

Widok psa mnie rozczulił

– Widzę, że już zaprzyjaźniłaś się z nowym członkiem rodziny – w drzwiach salonu pojawił się mój małżonek. Zajęta psem nawet nie słyszałam, jak wszedł do domu. Dzieci pewnie miały tak samo, dlatego musiałam dzwonić czołem, a otwierać sobie drzwi łokciem.

– Dobrze, że wreszcie jesteś. Możesz mi wyjaśnić, skąd ten pomysł z psem? – spytałam, przybierając surowy ton. – Takie rzeczy powinno się uzgadniać ze wszystkimi, a nie stosować samowolę…

– I tak zostałabyś przegłosowana! – roześmiał się, pewien, że już nie będę protestować przeciwko nowemu domownikowi. – A skąd się wziął? Po prostu los tak chciał. Kiedy wychodziłem z pracy, zaczepił mnie jakiś chłopaczek. „Kupi pan pieska? Nasza sunia się oszczeniła, ale mama pozwoliła nam zatrzymać tylko jednego” – mąż starał się naśladować mowę dziecka. – „Bardzo proszę. Dużo nie chcę, co łaska, inaczej trzeba będzie go uśpić”. Tak było.

– Czyli wziął cię na litość. Chociaż wiadomo, jaka to rasa?

– Żadna, mieszaniec – niechętnie przyznał Kamil, ale zaraz przystąpił do ataku: 

– A co to ma za znaczenie? Przecież nie jesteś snobką. Poza tym powiedziałem chłopaczkowi, że jak ci się nie spodoba, to go zwrócę – dodał triumfalnie.

– A wiesz gdzie? – zapytałam z przekąsem. – Bo dzieciak pewnie podał ci pierwszy lepszy adres, właśnie na wypadek, gdybyś się rozmyślił.

– Nie pomyślałem o tym – beztrosko przyznał Kamil – bo nie zamierzałem go oddawać. Wiedziałem, że jak go zobaczysz, zakochasz się.

– To jak go nazwiemy? Skoro ma zostać, musi mieć imię.

Może Tofik? – Szymek aż poczerwieniał z przejęcia. – Bo ma taki kolor jak te cukierki.

– Super! – podchwyciła Werka. – I jest tak samo słodki i przylepny – popatrzyła z rozczuleniem na psiaka, który zwinął się kąciku i lekko posapywał przez sen.

– Zobacz, jaki słodziak – szturchnęła mnie w ramię. – Przeniosę go na jego posłanie. Na razie wymościłam mu ten karton po lampie.

Całą rodziną ceremonialnie odnieśliśmy Tofika na jego legowisko. Nieco się zjeżyłam, kiedy zauważyłam, że Werka podścieliła psu mój kaszmirowy szal, ale zaraz przypomniałam sobie, że miał plamę po fluidzie i jakąś dziurkę. Niech tam, przynajmniej małemu będzie miękko i ciepło, pomyślałam wielkodusznie.

Kiedy emocje nieco opadły, przystąpiliśmy do omawiania dyżurów, jakie spadną na każdego z nas. Kamil zadeklarował się, że weźmie na siebie najbardziej uciążliwe, poranne wyjścia. Może kierowały nim wyrzuty sumienia, że wmanewrował mnie w szczeniaka, a może pragmatyzm, gdyż w ten sposób na początku dnia upora się z obowiązkiem i potem będzie miał już spokój. Resztę spacerów rozdzieliły między siebie dzieci, skrupulatnie porównując plany lekcji i robiąc grafik na cały tydzień.

– To jedna sprawa załatwiona – podsumowałam. – Teraz trzeba ustalić, kto jest właścicielem psa.

– To mój pies, ja go nazwałem – stanowczo oświadczył Szymek – Tofik, pies Szymona, tak będzie napisane w psiej książeczce – wyraźnie delektował się tym zestawieniem.

– W takim razie ty jesteś za niego odpowiedzialny – uświadomiłam mu. – Pójdziesz z nim do weterynarza, bo trzeba założyć mu książeczkę, odrobaczyć, odpchlić, zaszczepić i tak dalej. Dam ci na to pieniądze, ale pójdziesz sam. Na pewno dasz radę?

 Aż pokraśniał z przejęcia i dumy, że został potraktowany jak dorosły.

– Pewnie, że dam. Weterynarz ma gabinet na sąsiedniej ulicy. Jakby Tofik nie chciał pójść, zaniosę go na rękach. Ale i tak trzeba kupić mu smycz i obrożę.

Kupił psa, który okazał się sunią

– Wszystko już jest – odezwał się Kamil. – Wyszedłem po psie zakupy. Kupiłem też miskę i karmę dla szczeniaczków. Pani w sklepie mi doradziła – pochwalił się.

Czyli od razu wiedział, że pies zostanie. Intrygant z tego mojego męża.

Kiedy Szymek wrócił z Tofikiem od weterynarza, minę miał nieszczególną.

– Czym się znowu martwisz, synku? Coś nie w porządku? Pieniędzy ci nie wystarczyło? – próbowałam zgadnąć powód jego zafrasowania.

– Wystarczyło, ale pani weterynarz powiedziała, że on to ona

– A mógłbyś jaśniej? 

– Powiedziała, że to nie jest pies, tylko suczka – uściślił synek. – No i teraz imię nie pasuje.

Musiałam się pilnować, żeby nie parsknąć śmiechem. Oj, ten Kamil… Kupił psa, który okazał się sunią. Będę miała czym mu się odgryźć, jeśli kiedyś zakwestionuje jakiś mój nie do końca trafiony zakup.

– Nie smuć się – pieszczotliwie poczochrałam synka po włosach. – Był Tofik, będzie Tofinka. I tak wołamy do niej Tofi, więc się nie zorientuje.

Buzia synka natychmiast się rozpogodziła i już uśmiechnięty składał dalszą relację z wizyty u weterynarza.

Wbrew moim pierwotnym obawom dzieci, odkąd mają psa, jakby wydoroślały. Stały się bardziej odpowiedzialne, uważne i punktualne. Nie rozrzucają już swoich rzeczy po całym domu i nie zostawiają niedojedzonych kanapek czy ciastek – nie daj Boże z czekoladą – w zasięgu psiego pyszczka. Troszczą się o to, żeby Tofinka miała zawsze świeżą wodę do picia, i nie marudzą, kiedy trzeba z nią wyjść. Tofi okazała się nad wyraz pojętna. Szybko opanowała zasady załatwiania się na dworze, niewskakiwania na kanapę i jedzenia wyłącznie ze swojej miski. Jest ulubienicą wszystkich i w weekendy całą rodziną zabieramy ją na długie spacery. Już nie wyobrażam sobie naszej rodziny bez niej.