Wyruszyłam o świcie. Kastro, mój ukochany wilczur, siedział zadowolony w samochodzie i aż popiskiwał przez całą drogę. Wiedział, że podróż autem oznacza długi spacer po lesie albo po łąkach. 

Dojechaliśmy na miejsce dość szybko. Postanowiłam najpierw zajrzeć do ciotki – jedynej krewnej, jaka mieszkała w naszej rodzinnej wiosce.

Jak miło cię widzieć – ucałowała mnie serdecznie. – Rzadko mnie ktoś odwiedza. Stara jestem, młodzi nie mają tu po co zaglądać. Wejdź, siadaj, akurat ciasto upiekłam – powiedziała, wyciągając placek na stół.

Pogadałyśmy, powspominałyśmy, wreszcie zaczęłam się zbierać, żeby dojść na cmentarz przed zmrokiem. 

– Ojej, ale ja nie dam rady pójść na cmentarz – zmartwiła się ciocia, wskazując na swoją laseczkę. 

– A ty sama nie trafisz.

Jak mi ciocia wytłumaczy, to trafię! – machnęłam ręką. 

Zobacz także:

– Kondukt wjeżdżał z tyłu, ale grób był z drugiej strony cmentarza, bliżej kościoła…

– A tak, z tej strony to prosta droga – przytaknęła ciotka.

– Właściwie dlaczego kondukt szedł od tyłu? Przecież od kościoła bliżej.

– A bo… bo grób starego Siemuszki jest z tej strony, od kościoła.

– No to co? – nic nie rozumiałam. 

Co ma do rzeczy jakiś Siemuszko?

– Bo to ten… – ciotka nagle się zawahała, a potem powiedziała stanowczo. – Siemuszko za życia straszył i po śmierci też!

– Jak to? – uśmiechnęłam się.

– A tak to – ciotka usiadła wygodniej. – Ja to go ledwie pamiętam, bo zmarł, jak byłam dziewczynką. Tu już nikt z jego rodziny nie mieszka. Żonę zamordował i dziecko, a krewni uciekli, żeby ich wieś nie przeklęła.

– Zamordował? – poczułam, jak po krzyżu przebiega mi dreszcz. 

– To było zaraz po wojnie. Mama mi opowiadała, że oni zawsze się kłócili. Ponoć Siemuszko uważał, że syn nie był jego, i przez całą wojnę żonie to wypominał. A potem ona zniknęła razem z chłopcem. Wszyscy podejrzewali Siemuszkę, policja zresztą też, przesłuchiwali go, pytali, co i jak, ale dowodu na niego żadnego nie było. Podobno nikt nie chciał uwierzyć, że Siemuszko jest niewinny. Ludzie nachodzili jego dom, w knajpie go nie chcieli obsługiwać. Ale tak naprawdę, to się bali. Mówili we wsi, że on pakt z diabłem podpisał. Wiem, wiem, to takie wiejskie gadanie – dodała ciocia szybko, widząc moją minę. – Ale wiesz, coś w tym było. Mama mi mówiła, że kiedy Siemuszkowa zginęła, to ludzie chcieli Siemuszce samosąd wymierzyć. O mało mu chałupy nie spalili. Próbowali, ale co ogień podłożyli, to on gasł. Nagle zaczynało lać albo siano się nie chciało zająć. Podobno słychać też było dziki chichot. Podpalacze uciekali, gdzie pieprz rośnie! A kiedyś Siemuszko przyszedł do knajpy i zaczął szydzić z ludzi. Że nikt mu nic nie zrobi, że jest nietykalny i że jeszcze wszystkim pokaże. Jakiś chłop rzucił się wtedy na niego, ale upadł i złamał sobie rękę. Jak nic, diabeł mu nogę podstawił.

Ciekawe, czy ksiądz też wierzył w te zabobony

Parsknęłam śmiechem.

– A tam, diabeł! Pijany był pewnie.

– Ale jednak dziwne to było. W każdym razie potem już nikt nie odważył się Siemuszki tknąć. Zwłaszcza, jak zwierzęta od niego uciekły.

– Jak to uciekły? – zdziwiłam się.

– Ano tak. Miał krowę, to przestała mleko dawać, i ją sprzedał, do rzeźni. Koń pewnego dnia poniósł. Podobno Siemuszko go złapać nie mógł. Wyrywał się jak oszalały, kopytami w powietrzu machał, za nic nie chciał dać się spętać, ani do stajni poprowadzić. Uciekał przed swoim panem. No to i jego sprzedał. A kot i pies to po wsi ciągle się błąkały. Ludzie zaraz zaczęli opowiadać, że diabła wyczuły. Ja sama bałam się chodzić koło jego chałupy. A ile miałam, jak zmarł? Z dziesięć lat. Dzieci takie rzeczy wyczuwają…

Ciotka zamilkła, a ja się zamyśliłam. 

Nie wierzę w żadne duchy ani takie głupoty, ale lubię wiejskie historie. Dziadek też często opowiadał mi różne przypowieści, jednak tej nie słyszałam. Może zapomniał? 

Nagle oprzytomniałam.

– No dobrze, ale co to ma wspólnego z pogrzebem dziadka? – zapytałam. 

– Nie chce chyba ciocia powiedzieć, że ksiądz też wierzył w te historie, i dlatego szedł dookoła cmentarza?

– A nie, to o konia chodziło.

– Proszę? – znowu mnie zaskoczyła.

– No o konia. Wiesz, że u nas trumnę najczęściej konie wożą. A koło grobu Siemuszki żaden koń nie przejdzie. Dęba stanie, zaprze się, łbem będzie rzucał, a nie przejdzie. Sama widziałam, jak w zeszłym roku na wiosnę starą Markowską chowali.

– No nie, w to już, ciociu, nie uwierzę. I nie mam zamiaru latać dookoła.

– A nie, ludzie to tam chodzą! Nikomu nic się jeszcze nie stało. Ja na grób Staśka też idę przez bramę główną.

– No dobra – powiedziałam, wstając. – Pójdę już, bo czas leci. Powie mi ciocia, jak dojść do mogiły od kościoła?

Dostałam szczegółowe instrukcje, nie były zbyt skomplikowane. Założyłam Kastro obrożę, smycz i wyszliśmy.

Pies był szczęśliwy – najpierw wybiegał się po podwórku, a teraz zapowiadał się spacer. Zrezygnowałam więc z jazdy samochodem i postanowiłam przejść te półtora kilometra na piechotę; niech ma psisko trochę radości, całe dnie siedzi zamknięty w malutkim mieszkaniu, w bloku. Pogoda była ładna. 

Przestało mżyć, zza chmur wyszło nawet nikłe słoneczko. Wiatr ustał, mróz nie dokuczał, więc można było chwilę pospacerować.

O co chodzi, głuptasie? Chodź, idziemy dalej!

Weszłam na cmentarz głównym wejściem i od razu skręciłam w boczną alejkę. Według instrukcji cioci, musiałam minąć kilka grobów – w tym Siemuszki – i skręcić w prawo za wielkim dębem. Szłam powoli, oglądając stare nagrobki i czytając zatarte napisy. 

Kastro biegł koło mnie, węsząc z zaciekawieniem. Cisza niemal dzwoniła w uszach – w pobliżu nie było nikogo, tylko w oddali dostrzegłam parę osób krzątających się przy grobach.

Nagle Kastro stanął i warknął. 

Rozejrzałam się, ale nic nie zauważyłam. Zawołam więc psa i pociągnęłam smycz. Ale on się zaparł. Spojrzałam na niego zdziwiona.

– No chodź, co się dzieje? – przemówiłam spokojnie, a potem wydałam rozkaz: – Do nogi, Kastro.

Nadal stał w miejscu. Podkulił ogon, położył uszy po sobie i piszczał. Wyraźnie widać było, że się boi. Patrzył na mnie przepraszająco, ale nie podszedł bliżej. Dreptał w miejscu i coraz bardziej stroszył sierść. Niemal położył się na brzuchu ze strachu.

Musiało coś się stać, nigdy nie widziałam swojego psa tak przestraszonego. W pobliżu nikogo nie było, najbliższa osoba znajdowała się dobre kilkadziesiąt kroków od nas. Stałam bez ruchu, nasłuchując. Może usłyszał coś, co go przestraszyło? Ale nic się nie działo. 

I dopiero wówczas mój wzrok zatrzymał się na pobliskim nagrobku. „A. Siemuszko, zmarł dnia…”.

Zdrętwiałam. Poczułam, jak robi mi się gorąco. Nie wierzyłam w duchy, ale wierzyłam swojemu psu!

Zawróciłam i poszłam na grób dziadka wokół cmentarza. Kastro tym razem nie miał żadnych obiekcji. A ja… A ja postanowiłam się nad tym po prostu nie zastanawiać!