Kiedy kolejny bank odmówił nam kredytu, moja żona zwyczajnie się popłakała, a ja nawet nie miałem siły jej pocieszać. Nie potrafiłem dobrać odpowiednich słów. Pewnie dlatego, że i mnie dopadła rezygnacja, i chociaż, jak wiadomo, „chłopaki nie płaczą”, to czułem, że jestem tego bliski.
Nie chcieliśmy wydawać pieniędzy na wynajem większego mieszkania, ciułając każdy grosz i marząc o własnych czterech kątach. Niestety, nawet to, że mieliśmy sto tysięcy na tak zwany wkład własny nie przekonało żadnego banku, że jesteśmy wiarygodni jako kredytobiorcy.

Ja już nie mam siły! – załamała się Aldona.

– Coś wymyślę… – obiecałem, ale czułem, że brzmi to nie do końca szczerze.

Bo co ja właściwie mogłem zrobić więcej oprócz tego, co już zrobiłem? Miałem dobrą pracę, czasami wpadły mi dodatkowe zlecenia… Ale banki żądały rzeczy niemożliwych do spełnienia!

– Trzeba być bogatym, aby dostać kredyt! – stwierdziłem kiedyś z goryczą. – Albo mieć w życiu szczęście…

Wylała się ze mnie cała gorycz

Na przykład takie, jak mój kolega ze szkoły. Jego matka pracowała w spółdzielni mieszkaniowej i oczywiście miała informacje z pierwszej ręki, gdzie zwalnia się jakieś spółdzielcze mieszkanie. To było stare osiedle, pełne emerytów, którzy czasami umierali bezdzietnie. Brak spadkobierców oznaczał, że ich mieszkanie wracało do spółdzielni i mogło być znowu komuś przyznane. Na przykład mojemu koledze, tak po znajomości

Bartek dostał siedemdziesiąt metrów kwadratowych za nic! Za to, że jego mama siedziała w administracji i znała prezesa! Kiedy go spotkałem na ulicy po kilku latach od skończenia szkoły i poszliśmy na piwo powspominać dawne czasy, nie krył, jak zdobył mieszkanie.

Zobacz także:

– Człowieku, jestem w czepku urodzony! – powiedział.

Już wtedy mu zazdrościłem. A kiedy dwa lata później okazało się, że to spółdzielcze mieszkanie wykupił na własność za jakieś śmieszne pieniądze, ułamek ceny rynkowej, po prostu zacisnąłem zęby, aż zgrzytnęły.

Nawet mi się nie chciało iść z nim na piwo, kiedy pewnego dnia znowu się przypadkiem spotkaliśmy. Niby po co? Żeby marudzić mu o swoich kłopotach, o tym, że coraz częściej kłócimy się z żoną, bo już nie możemy wytrzymać tej ciasnoty i tego całego napięcia związanego z brakiem pieniędzy i perspektyw? No i z trudem przyszłoby mi ukrywanie zazdrości.

Sam więc nie wiem, jak to się stało, że jednak Bartkowi udało się zaciągnąć mnie na to piwo. I na jednym się nie skończyło… A kiedy już byłem ululany, wylała się ze mnie cała gorycz. Kumpel zaczął mnie pocieszać, mówić coś o pewnych możliwościach. Nie do końca kojarzyłem, o co mu chodziło, ale kiedy następnego dnia rano obudziłem się, w mojej głowie kołatało się słowo: strych!  „Czy on mówił coś o strychu?”

Od razu poczułem, że to jest to

– No tak, w moim budynku jest strych, ma jakieś osiemdziesiąt metrów i myślę, że mógłbyś go sobie adaptować na mieszkanie – stwierdził Bartek, kiedy do niego zadzwoniłem. – Moja mama powinna ci pomóc uzyskać zezwolenie. W każdym razie zapytam ją o to.

– Mógłbyś? – gdyby tylko stał obok mnie, tobym mu się chyba rzucił na szyję.

Z radości chciało mi się skakać i płakać jednocześnie. Aldona także nie mogła uwierzyć, gdy jej o tym powiedziałem.

– Nie cieszmy się przedwcześnie, żebyśmy nie przeżyli rozczarowania – zauważyła ostrożnie, ale oczy jej się śmiały.

Także się tego obawiałem, ale Bartek dotrzymał słowa, porozmawiał z matką, a ona wykorzystując swoje wpływy w spółdzielni, postarała się dla mnie o pozwolenie na adaptację strychu. Kiedy wszedłem pierwszy raz do tego pomieszczenia, od razu poczułem, że to jest to. Niebywałe, ale chociaż przed sobą miałem pustą przestrzeń, to z miejsca wiedziałem, gdzie będzie pokój, a gdzie łazienka. Oczami wyobraźni już dzieliłem to miejsce na poszczególne pomieszczenia, a nawet rozstawiałem meble.

Prawdziwy remont zajął nam oczywiście o wiele więcej czasu, niż ten wyimaginowany. Ekipa budowlana weszła na kilka miesięcy, ale z każdym tygodniem na strychu robiło się coraz piękniej, coraz bardziej swojsko i domowo. Nasze dzieci, sześcioletnia Tola i czteroletni Aleksander nie mogły się już doczekać, aż wreszcie będą miały swoje pokoje.

Byłem pewny, że to tylko formalność

W końcu nadszedł wielki dzień. Bez żalu opuściliśmy wynajmowane mieszkanie i wprowadziliśmy się do własnego.

– Nasze! Na zawsze! – szepnąłem do żony, a potem przeniosłem ją przez próg!

Leżąc już w pościeli i zastanawiając się, co mi się przyśni po raz pierwszy w nowym miejscu, pomyślałem, że aby spełniło się to „na zawsze”, muszę sfinalizować wykupienie strychu od spółdzielni.

Nie podpisałem z nimi od razu takiej umowy, bo nie miałem pojęcia, ile naszych oszczędności pochłonie remont. Niestety, pochłonął prawie wszystkie, ale zdałem sobie sprawę z tego, że pewnie bank chętniej da mi kwotę co najmniej dwukrotnie niższą niż ta, o którą się starałem, gdy chcieliśmy z żoną kupić mieszkanie na wolnym rynku. Znałem przecież sumę, jaką zapłacił Bartek za swoje lokum, moje nie mogło być droższe.

I miałem rację, bank przyznał mi kredyt! Szczęśliwy złożyłem więc w spółdzielni wniosek o wykup mieszkania urządzonego na strychu. Byłem pewny, że to tylko formalność, a tymczasem…

Dostałem odpowiedź odmowną!  „Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem! Umowa była inna!” – zdenerwowałem się i od razu poszedłem na rozmowę do prezesa. Zwodził mnie przez kilka dni, niby nie miał czasu, a kiedy wreszcie udało mi się dostać do jego gabinetu… Usłyszałem, że w grę wchodzi tylko najem lokalu, a nie jego wykup! Myślałem, że szlag mnie trafi na miejscu!

– A to niby dlaczego? – prawie się wydarłem na tego faceta, tak poniosły mnie nerwy.

– Nasza wspólnota tak postanowiła – padła sucha odpowiedź.

„Wspólnota tak postanowiła?! Jakaś banda moich sąsiadów postanowiła zniszczyć moje marzenia! W imię czego?!” – złapałem się za głowę. A kiedy ochłonąłem, zapytałem, co mogę zrobić, aby zmienili zdanie.

– Pan pochodzi po mieszkaniach z petycją, zbierze podpisy. Może pan da radę ich przekonać, tylko proszę pamiętać, że muszą zgodzić się wszyscy! – usłyszałem.

Czuję się oszukany

Wszyscy! Brzmiało to nieciekawie, ale postanowiłem spróbować. Sądziłem także, że poprze mnie Bartek, a jego przecież sąsiedzi znali lepiej niż mnie. Tymczasem mój kumpel okazał się przeciwny wykupieniu przeze mnie strychu!

– No wiesz, w spółdzielni zaszły zmiany, to wspólnota stała się właścicielem budynku, w tym także strychu. Dlaczego więc miałbym się pozbywać także i swojej własności po tak preferencyjnej cenie? – zapytał mnie. – Gdybyś jeszcze zaproponował cenę rynkową…

– Rynkową?! – zrobiłem wielkie oczy. – To przecież kwota dla mnie nieosiągalna!

Doskonale wiedział, że nie dostanę tak wysokiego kredytu...

– No cóż, w takim razie pozostaje tylko najem – podsumował bezdusznie Bartek.

Jakże ja go w tej chwili nienawidziłem!

Zazdrości ci, bo fajnie ci wyszedł ten strych! – powiedział mi jeden z naszych wspólnych znajomych, który był u mnie na parapetówce. – Słyszałem, jak mówił, że żałuje, iż sam go nie wyremontował.

No tak! Zazdrość! Niestety, nie mogłem na nią nic poradzić… Bartek był jednym z lokatorów i kiedy głosował przeciwko wykupieniu przeze mnie lokalu po cenie preferencyjnej, miałem przechlapane.

Wspólnota mieszkańców ustaliła, że podpisze ze mną umowę o najem na czas nieokreślony. Niby brzmi to fajnie, ale ma też złe strony. Mogą mi bowiem wymówić najem, jeśli uznają, że z jakiegoś względu łamię regulamin, mieszkanie także nie może być dziedziczone i tylko od dobrej woli mieszkańców domu będzie zależało, czy na przykład moje dzieci będą tutaj mogły mieszkać po mojej śmierci. Czuję się oszukany i zawiedziony.