Ktoś mi kiedyś powiedział w żartach, że mam pokręconą rodzinę.

– Gdyby to była prawda, byłbym szczęśliwy – odparłem poważnie. 

– Niestety, jest o wiele gorzej.

Córka to jedno wielkie chodzące nieszczęście. Narzeka na los, świat, a przede wszystkim na nas, rodziców. To przez nas jest kimś gorszym, niedouczonym, nieciekawie ubranym, brzydkim i niedocenianym. To przez nas nic jej się nigdy nie udaje. A przecież powinna błyszczeć i zadawać szyku. A w jaki sposób stajemy na drodze jej szczęścia i samospełnienia? Każemy jej odrabiać lekcje. Nie dajemy jej tyle kieszonkowego, ile by chciała. Nie chcemy wymienić jej telefonu na nowy, a przecież ten ma już dziewiąty miesiąc. Nic, tylko się powiesić!

Żona też była stale nadąsana i miała pretensje. A to, że za mało zarabiam, że koledzy są bardziej zaradni. „No i Wiesiek to może zabierać rodzinę dwa razy do roku na wypoczynek do Egiptu, a my gdzie do tej pory byliśmy? Zawiozłeś nas do starej ciotki w Jastarni. No i kiedyś pojechaliśmy na Węgry w podróż poślubną… na trzy dni”. Oczywiście moją winą było, że już piąty miesiąc Karolina nic nowego sobie nie kupiła. Że jak przychodzę po pracy zmęczony, to jestem zmęczony. A przecież „jak normalni ludzie” mogę z nią iść do kawiarni, zamiast kłaść się na kanapie i ślepić w telewizor.

Ja też miałem do moich kobiet pretensje. Ciężko pracowałem na dom, a moja żona zupełnie tego nie zauważała. Na wycieczce zagranicznej była w zeszłym roku z Luśką. Wyskoczyła z nią na weekend samochodem do Berlina. Kiedy wróciła, dowiedziałem się, że muszę pożyczać pieniądze od rodziców, gdyż nie mamy za co przeżyć do pierwszego. Moja córka zaś traktowała mnie jak piąte koło u wozu, które ktoś na złość porzucił na jej świetlanej drodze ku przyszłości.

No więc w odpowiedzi na ich złośliwe uwagi, przytyki i fochy ja też się wściekałem. One wrzeszczały, to ja darłem się jeszcze głośniej. One trzaskały drzwiami, ja również. Nasze emocje dostawały kręćka i zaczęliśmy posądzać się o coraz mniej prawdziwe i bardziej wydumane przewinienia. Przykład? Proszę bardzo. Oberwało mi się, że pan w szkole wlepił Monice z matmy dwoję.

Zobacz także:

– Widocznie nic nie umiałaś – warknąłem. – Chociaż od lat powtarzam, że najpierw obowiązek, a potem telefony do koleżanek.

A ona mi na to:

– Bo wy wszyscy faceci tacy jesteście. Tylko was rozstrzelać.

Myślałem, że mnie rozerwie. Ona dostała dwóję, a ja byłem temu winien?

Nasza rodzina stoi na skraju przepaści

Wściekałem się i ciskałem również z poczucia bezsilności i rozpaczy. Byłem świadom, że nasza rodzina stoi na skraju przepaści. Że zaczynamy się od siebie oddalać, odwracać plecami. Że powoli i niezauważenie zaczynamy się nie lubić. Zmierzaliśmy prostą drogą do tego, żeby zostać jedną z tych rodzin, których członkowie winy szukają wszędzie, tylko nie w sobie. Nie potrafią lub nie chcą powiedzieć: „Spróbujmy na siebie nie wrzeszczeć, lecz spokojnie rozwiązywać własne problemy. Spróbujmy słuchać i rozumieć racje innych”. Sam wychowywałem się w takim domu i przysięgałem sobie, że nigdy nie dopuszczę, by mojej własnej rodzinie przydarzyło się to samo. Byłem zły, bo czułem, że przegrywam.

I nagle, pewnego dnia, gdy po kolejnej kłótni o głupotę trzasnąłem za sobą drzwiami do sypialni i stanąłem na środku pokoju zirytowany – spojrzałem na siebie w lustrze. Zobaczyłem swój ponury wzrok, zmarszczone brwi, wyraz twarzy wściekłego buldoga – i ten widok mną wstrząsnął. Zrozumiałem, że skoro nazywam sam siebie głową rodziny, to powinienem to udowodnić i ją uratować.

Ale co robić? Spojrzałem na dokumenty leżące na stoliku. Kilka tygodni temu odziedziczyłem dom po stryjach. Nigdy tam nie byłem, bo brat ojca nie był człowiekiem rodzinnym, widziałem go w życiu jako dziecko może ze dwa razy. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien desperacki pomysł. Przedstawiłem go swoim kobietom następnego dnia.

– Okolica jest piękna. Miasteczko w pobliżu urocze. Do Katowic mamy pół godziny jazdy samochodem. Kiedy się tam przeprowadzimy, spojrzymy na życie i na siebie nawzajem z innej perspektywy. To nas może uratować.

– Na mnie nie liczcie – Monika buntowniczo założyła ramiona. – Ja nigdzie się stąd nie ruszam. Tu mam szkołę i przyjaciół.

– I chłopaka, który nie zwraca na ciebie uwagi – syknęła żona.

Pewnie znowu rozszalałaby się burza, gdybym nie uciął jej w zarodku.

– Jeszcze, moja panno, musisz robić to, co ci nakażemy. A poza tym chcę, żebyś rozumiała, co mówię, a nie wyobrażała sobie, co powiedziałem. Pojedźmy tam na weekend. Dopiero jak nam się spodoba, będziemy się zastanawiali czy warto… Czy już zostałem wystarczająco dobrze zrozumiany?

W najbliższą sobotę rano zapakowałem całe towarzystwo do samochodu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Katowic, jeszcze ze sobą rozmawialiśmy. Po kwadransie Monice zachciało się coli, więc powiedziała, bym zatrzymał się na stacji benzynowej. Żona odparła, że wystarczy jej woda. Córka stwierdziła, że matka to skąpiradło… i się zaczęło. W pewnym momencie zatrzymałem samochód i krzyknąłem, że jak nie przestaną wrzeszczeć, to wyrzucę je z auta. Wtedy obie skoczyły na mnie.

Na miejsce dojechaliśmy w grobowej ciszy. A w każdym z nas wręcz się gotowało.

Niewielki piętrowy dom stał niedaleko lasu, ze sto metrów od domu sąsiadów. Sprawiał przyjazne wrażenie. W środku było nieco stęchłe powietrze, więc otworzyliśmy okna. Ponieważ było już późno, w milczeniu zjedliśmy kolację. Wreszcie poszliśmy spać – każde z nas do innego pokoju.

Pamiętam, leżałem w mroku i zgrzytałem zębami. Jeśli tak dalej pójdzie, myślałem, to pewnego dnia się po prostu pozabijamy. Coraz częściej i mocniej emanowała z nas zła energia. A jeszcze kilka lat temu, gdy Monika była w podstawówce, potrafiliśmy się razem śmiać, spacerować, oglądać telewizję, grać w scrabble… Co się stało? Przecież kochałem żonę i córkę. A jednak tak łatwo potrafiły wywołać we mnie falę irytacji. Czy z nimi jest tak samo? Jak o tym porozmawiać, żeby znów nie wybuchła awantura?

W końcu zasnąłem. Obudził mnie dojmujący lęk. Leżałem w milczeniu w absolutnej ciszy. W mroku słyszałem tylko coraz szybsze bicie własnego serca. Chciałem się poruszyć, ale przerażenie sparaliżowało każdy mięsień. Lęk pogłębiał się z minuty na minutę. Nasłuchiwałem z napięciem odgłosów. Coś musiało ten lęk wywołać. Coś strasznego. Leżałem samotny w czarnej pustce. Bałem się, że gdy ta mroczna przestrzeń przede mną pęknie, wypełzną z niej mroczne stwory o dziesięciu nogach, wyłupiastych oczach i chitynowych pancerzach.

Serce już nie waliło mi w piersiach, lecz łomotało. Poczułem nadchodzące mdłości. Coraz mocniej kręciło mi się w głowie. Bałem się poruszyć, jakbym przeczuwał, że najmniejszy ruch przywoła oślizgłe potwory.

Gdy usłyszałem wołanie moich kobiet, ruszyłem w mrok

I wtedy usłyszałem wołanie żony.

– Janek!

Mamo, boję się – tym razem cicho zapłakała Monika.

Przerażenie w głosach moich kobiet wyzwoliło we mnie energię, która przełamała paraliż strachu. Wstałem z łóżka i ruszyłem w mrok. Szedłem krok za krokiem, jakbym wędrował po pokładzie rozkołysanego statku. Nacisnąłem wyłącznik światła przy drzwiach, ale nie zadziałał. Najbliższy pokój był córki. Podszedłem z trudem do jej łóżka. Chwyciłem ją w ramiona. Monika mocno wtuliła się we mnie.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem. – Nie bój się. Nie pozwolę ci zrobić krzywdy. Wstań, musimy iść do mamy. Ona na nas czeka. Ją też musimy chronić.

Wspierając się jedno o drugie, przeszliśmy do pokoju żony. Odnaleźliśmy ją skuloną w rogu na łóżku. Objęliśmy się ramionami.

– Nie bójcie się. Zło minie. Kocham was.

Z mroku, gdzieś zza domu, doleciało przeciągłe wycie psa. Chwilę potem dołączyło do niego drugie i trzecie. Znowu dreszcz przebiegł mi po krzyżu. To nie było zwykłe wycie do księżyca. W skowycie dało się słyszeć lęk i dojmującą skargę, że znikąd nie można oczekiwać ratunku. Znów zakręciło mi się w głowie, a lęk ścisnął serce.

– Przepraszam za wszystko. Byłam zła, przepraszam – szlochała Monika.

– To ja byłam dla ciebie niedobra – zapłakała Karolina.

– Wszystko będzie dobrze. Nic wam nie grozi – powtórzyłem. – Ochronię was.

W duchu trząsłem się jak galareta. A jednak czułem, że jak będzie trzeba, to rzucę się wściekły z pięściami na zmorę

Przez okno wsunął się cienki blady księżycowy promień. Jakby mroczna zjawa sięgała pazurem do pokoju. Za domem rozległ się szelest, a może chrzęst?

Czy to był wiatr? Coś zaszurało po drewnianych ścianach domu.

– Boję się – zachlipała Monika.

Otoczyliśmy ją z Karoliną ramionami. Szeptałem: „Wszystko będzie dobrze”.

Zaciskałem przy tym mocno powieki. Doznałem dziwnego uczucia, jakby moja skóra na plecach widziała. „Zobaczyłem” w ten sposób, że w mroczną przestrzeń wsuwają się macki, które rozpełzają się po podłodze. Każda bezszelestnie sunęła w stronę łóżka, na którym się schroniliśmy. Krzyczałem do siebie w myślach, że to tylko moja wyobraźnia.

Szuranie po zewnętrznych deskach domu było coraz gwałtowniejsze i natarczywe. Budynek się zatrząsł. Jakby jakaś mocarna dłoń próbowała wyrwać dom z fundamentami, unieść wysoko i cisnąć w przepaść bez dna.

Karolina zaczęła się głośno modlić. Dołączyliśmy do niej. Baliśmy się, ale nasza wzajemna bliskość dodawała nam siły.

I nagle ogarnęła nas cisza. Księżyc wyszedł zza chmur i zalał pokój srebrnym światłem. Minął lęk. Wtuleni w siebie, wyczekiwaliśmy na kolejny cios, który zgruchocze drewniany dom i pogrzebie nas w rumowisku.

Dotrwaliśmy tak do świtu. Powoli wstaliśmy z łóżka. Wyszedłem z pokoju pierwszy, ale w korytarzu nie było żadnych zniszczeń

I wtedy ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Zabrzmiało to jak uderzenie młotem.

– Co jest? – zawołałem ochrypłym głosem.

– A wyjdźta pogadać, bo chcę wiedzieć, czy żyjeta.

– A kto pyta?

– Sąsiad. Widzę, że gadacie, to se pójdę.

– Proszę poczekać – otworzyłem zasuwę. Wyjrzałem – świat istniał i wyglądał całkiem normalnie.

– Widzę, że nie wierzyta, że to jeszcze syćko stoi – zaśmiał się niewysoki mężczyzna w wytartej na piersiach kufajce. – Obwał musiał być wczoraj, panie, straszliwie pieroński. Wy miastowe, to musieliśta się nieźle zestrachać. Żonka mówi, idź i sprawdź, bo może wszystkie obwiesiły się od tej zgrozy.

– Jaki obwał?

– Tu, panie, pod nami dziesiątki kilometrów dawnych korytarzy kopalnianych. No i czasami coś pod nogami pierdyknie. Jak mała rzecz, to psy zawyją i spokój. Ale wczoraj musiało być coś wielkiego. Ziemia pod nogami zatańcowała. Naukowcy mówią, że się wtedy takie fale tworzą, co na ludzi działają i dziwne myśli im do głowy przychodzą. Jedni się boją, drudzy wariują. Już paru z tego podziemskiego tańcowania się obwiesiło – przeżegnał się. – Świeć panie nad ich duszami. Jak zatem widzita, w dziwnych okolicznościach przyrody żyjemy. Ale za to, nie ma ładniejszej okolicy od naszej.

Wróciłem do moich dziewczyn i powiedziałem o dziwnych zjawiskach, których ludzie w okolicy co jakiś czas doświadczają. Ogarnął nas histeryczny, oczyszczający śmiech. A my myśleliśmy, że to koniec świata.

Ta noc coś między nami zmieniła. Jakbyśmy wszyscy wreszcie zrozumieli, co jest najważniejsze. I jakim szczęściem może być kochająca się rodzina. Że kiedy jesteśmy razem, nic nigdy nam nie zagrozi.