Co ja mówię „trochę”! Byłam tak głodna, że zjadłabym cały żur, nawet gdyby powiększył się o literę b i został żubrem! Ale nie czas na marzenia. W dżungli trzeba być czujnym. Szczególnie w ta-kim miejscu jak to. Ostrożnie usiadłam na brzegu. To był czwarty dzień wędrówki przez puszczę. Gorąco, stuprocentowa wilgotność powietrza, stada złaknionych świeżej krwi komarów i much. Niektóre nadlatywały z głodnym bzyczeniem. Inne podkradały się bezszelestnie, robiły zmasowany desant na najmniejszy fragment nagiej skóry i niespodziewanie wbijały w nią swoje wygłodniałe paszcze. Auu!! Podskoczyłam jak ukłuta igłą. Te były najgorsze – malutkie muchy o żelaznych szczękach. I nienasyconym apetycie na krew.

Tym razem jednak nie miałam wyjścia. Po dziesięciu godzinach marszu przez dżunglę z plecakiem na ramionach wyglądałam tak, jakbym właśnie wy-szła z kąpieli. Niestety, z czystością nie miało to nic wspólnego. Byłam skąpana we własnym pocie, ob-lepiona kurzem i fragmentami roślin, pocięta przez moskity, pokaleczona przez kolce. Marzyłam, żeby się zanurzyć w cudownie chłodnej rzece i zmyć z siebie cały brud i zmęczenie. Jest i rzeka. Niewielka, o złocistej wodzie. Pluska zapraszająco w popołudniowej ciszy. Ale czy ja jestem jedyną istotą spragnioną kąpieli? Założę się, że nie. I dlatego zamiast natychmiast wskoczyć do wody, usiadłam na brzegu i rozejrzałam się. Nie tylko oczami. W dżungli trzeba włączyć wszystkie zmysły, także te, których nie da się opisać zwykły-mi europejskimi słowami. Uruchomić w sobie wszystkie tajne odbiorniki wychwytujące najmniejszy ruch w liściach, cień zapachu, a także to, czego nie widać, nie słychać i nie można poczuć – a jednak tam jest. Usiadłam i przełączyłam się na tryb podświadomy. Rodzaj dżunglowego autopilota. Wyłączam myśli i racjonalną ocenę sytuacji. Przestawiam się na odbieranie niewidzialnego i niesłyszalnego. Siedzę. Rejestruję. Odbieram. I już wiem. Wstaję i idę do zakrętu rzeki. Na białym piasku jest wy-raźny ślad dużej łapy z pięcioma mniejszymi wgłębieniami. Jaguar. Ślad jest świeży. Niewiele mogę zrobić. Staję więc nieruchomo i myślę: – Jeżeli wciąż tu jesteś, to proszę bardzo – zrób ze mną, co chcesz.

Cisza. Nawet liście przestały trzepotać. Stoję i czekam. Jaguar albo już odszedł, albo ma zamiar pozwolić mi żyć. Tak czy inaczej, to znak, że mogę się wykąpać. Wchodzę do wody i każda komórka w moim ciele drży z radości. Jak cudownie! Jak wspaniale! Jak bosko jest umyć się, kiedy jesteś brudny! Zjeść, kiedy jesteś głodny! Odpocząć, kiedy jesteś zmęczony! Usiąść, kiedy nie da-jesz już rady biec! Och! Jak łatwo jest stracić poczucie wdzięczności za wszystko, co się ma! Nauczyłam się tego dopiero w dżungli. Dopiero wtedy, kiedy straciłam wszystko, co uważałam za oczywiste, choćby łóżko i stół. Dopiero wtedy nauczyłam się szanować to, co mam. Życie darowane przez jaguara. Hamak, w którym mogę spędzić noc. Suchy indiański placek, który musi wystarczyć za obiad. Rzeka, gdzie mogę się wykąpać razem z piraniami i kajmanami. Zawsze pamiętam o tym, szczególnie w czasie świąt, kiedy miasta wypełniają się nadmiarem wszystkiego – świateł, przedmiotów, promocji, słów i prezentów. I myślę, że najlepszym prezentem, jaki dostałam od życia, było stracenie wszystkiego, co miałam. Bo dopiero wtedy doceniłam wartość tych prostych, codziennych rzeczy – łóż-ka do spania, obfitości jedzenia, bezpiecznych ulic, światła w ciemności i ciepła kaloryfera w czasie zimy. I nie przestaję za to dziękować.