Pustka

Dorota ma 31 lat, ponad 180 cm wzrostu, krótką zadziorną fryzurę, długie nogi i zalotne spojrzenie. Od ponad 10 lat należy do wspólnoty neokatechumenalnej w kościele katolickim. Mówi, że wierzy aktywnie. W każdy wtorek kilka godzin spędza na czytaniu i analizie Pisma Świętego, co sobotę uczestniczy w mszy świętej, przyjmuje komunię, spowiada się minimum raz w miesiącu. Wykształcona, śliczna i aktywna zawodowo (dziennikarka społeczna) jest antytezą „moherowego beretu”. Słuchając jej dziś, trudno uwierzyć, że jeszcze w liceum i na początku studiów była wojującą ateistką. „W małżeństwie moich rodziców nie układało się. Kiedy skończyłam 20 lat, a brat 21, ojciec zdecydował się w końcu odejść do innej kobiety. W domu atmosfera była piekielna. W sytuacjach stresujących uciekałam. Imprezy, przelotne romanse, narkotyki i alkohol pozwalały mi nie zastanawiać się nad rzeczywistością. W tym czasie na meczu kosza zobaczyłam Rafała. Przystojny koszykarz rzucił mnie na kolana, choć nie rozmawialiśmy” – po kilku miesiącach zobaczyła go z torbą treningową w metrze Centrum (pamięta dokładnie). To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęli być ze sobą. „Czy jesteś katoliczką?” – zapytał na pierwszej randce. „Szaleniec” – pomyślała. Kiedy wyznał, że jest prawiczkiem: „Gej chyba” – wydedukowała. Mimo różnic światopoglądowych byli ze sobą dwa lata. Rafał odsunął się od Kościoła. Uprawiali seks. To u niego w domu pierwszy raz zobaczyła modlitwę przed każdym posiłkiem, wspólne nieszpory w domu i nocne czuwanie w Wielką Sobotę. Miłość i ciepło, jakiego zaznała od jego rodziny, sprawiły, że zaczęła myśleć o Bogu. „Po dwóch latach związku Rafał postanowił wrócić do Kościoła. Przestaliśmy się kochać. Nasz układ rozpadał się, a ja nie byłam w stanie nic zrobić. Przed Wielkanocą zaproponował, byśmy poszli do spowiedzi. Zgodziłam się niechętnie. Stałam i przyglądałam się, jak wyznaje swoje dwuletnie grzechy młodemu, przystojnemu księdzu i miałam ochotę uciec! W końcu wyspowiadałam się. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie usłyszałam, że coś ze mną nie tak. Ksiądz powiedział, że mam prosić Boga o zesłanie Ducha Świętego” – mówi, że po tej spowiedzi poczuła się kochana, lekka, „przytulona”. Choć rozstała się z Rafałem  w grudniu, w jej życiu pojawił się Bóg.

Magdalena Korczak-Cohen
(31 lat) jest projektantką mody, stylistką i babtystką. Od 4 lat mieszka wraz z mężem w Johannesburgu. Historia jej i Doroty mają sporo wspólnego. „Kilka lat temu moja mama ciężko zachorowała. Kiedy ona walczyła o życie w Warszawie, ja w Londynie (w którym wtedy pracowałam) trwoniłam czas na imprezy, alkohol i tzw. lansowanie się. Czułam się pusta. Życie nie miało dla mnie większego sensu. Właśnie wtedy, kiedy mama leżała w szpitalu, zaczęłam zastanawiać się nad istnieniem życia duchowego. Od lat nurtował mnie ten temat, ale nigdy nie miałam dość siły, żeby się na nim skupić. Byłam otoczona ludźmi z różnych krańców świata i wyznań religijnych. Spędziłam trochę czasu na wizytach w świątyniach hinduskich, rozmowach z buddystami, moja przyjaciółka jest muzułmanką, a mój przyjaciel (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie moim mężem), Żyd z pochodzenia, przechrzcił się na protestantyzm, a następnie został babtystą. Przypadkiem trafi łam na mszę protestancką w teatrze w centrum Londynu. Tam moje serce odnalazło dom. Ja odnalazłam drogę do Boga” – wspomina. W babtyzmie spodobało jej się, że jest pozbawiony „sztucznych”, wymyślonych przez Kościół katolicki rytuałów. Babtyści czytają i analizują Pismo Święte, żeby poznać i zbliżyć się do Boga. Chrzest przyjmują jako osoby dorosłe. W pełni świadome swojej decyzji. Magda mówi, że od zawsze, kiedy patrzyła na tak misternie zaprojektowany otaczający ją świat, wiedziała że musi istnieć jakiś stwórca-geniusz. Nie potrafi ła go jednak nazwać i zaklasyfikować. Dziś codziennie rano rozmawia z nim – medytuje. Co niedzielę uczestniczy również w mszach protestanckich. Jest spokojniejsza, bardziej poukładana – szczęśliwa. Wyszła za mąż i coraz częściej myśli o dzieciach. „Cudem  dla mnie jest fakt, że uparta cyniczka i egoistka skupiona na karierze i życiu towarzyskim, którą byłam, przemieniła się w sposób zupełnie niezrozumiały.” Dla tej nowej Magdy najważniejsza jest czystość duchowa, spokój i rodzina, a dopiero potem kariera czy pieniądze.

ZBIÓR ZASAD

Halima (polskie imię Teresa) Foksiewicz-Sabi
jest przewodniczącą oddziału mazowieckiego w Lidze Muzułmańskiej. Wychowana została w duchu religii katolickiej. Jak wspomina, od dziecka była bardzo religijna. Nie przeszła jak Magda i Dorota, okresu buntu, szaleństwa, ciągłej imprezy. „Wyszłam za mąż za ponad 20 lat starszego ode mnie mężczyznę. Z miłości. Ślubu udzielało nam 80 biskupów w Częstochowie podczas specjalnej ceremonii. Dla praktykującej chrześcijanki było to spełnienie marzeń. Początek małżeństwa był piękny, gorsze było rozwinięcie. Mąż pił, miał złe towarzystwo. Nie słuchał moich próśb i rad. Zmarł tak jak żył. Zostałam sama z 10-letnią córką” – Halima po śmierci męża poczuła, że religia, z którą od lat była związana, jej nie wystarcza. Potrzebowała nowych zasad, sposobu na życie. Razem z córką zaczęły interesować się Hare Kriszną, czytały księgi buddyjskie. Islamem zaraziła się przez swoją siostrę. „Siostra wyszła za mąż za Nigeryjczyka, którego poznała na studiach i wyjechała do Afryki. Tam, nie mówiąc mi o tym, przyjęła islam. Po kilkunastu latach wróciła do kraju. Zamieszkałyśmy razem. Utrzymywałam całą naszą czwórkę z pracy pielęgniarki. Pierwszego dnia po przyjeździe, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, siostra zapytała mnie, gdzie jest meczet w Warszawie. Pojechałam z nią na Wiertniczą. Obserwowałam ją w trakcie modlitwy w domu. Wydawała mi się taka spokojna, czysta” – wspomina. Pierwsza Koran zaczęła czytać córka Halimy, Aleksandra. W zaledwie kilka tygodni nauczyła się alfabetu, potrafi ła recytować poszczególne sury. „Mamo, Koran jest ostatnim bożym objawieniem. Islam daje nam zasady i gotową receptę na życie, na osiągnięcie zbawienia” – mówiła Ola. Już po kilku miesiącach powiedziała Szachade (przyjęła islam). Pół roku po tym Halima poszła w ślady córki Kerimy (przyjęcie islamu wymaga dwóch muzułmańskich świadków, nie musi odbywać się w meczecie). W obecności siostry i Kerimy powiedziała Szachade i obrała imię Halima na cześć mamki proroka, która karmiła go własną piersią. Zgodnie z Koranem wyszła ponownie za mąż, za Mohameta, Algierczyka, którego poznała przez zaprzyjaźnioną rodzinę muzułmańską. „Kobieta powinna mieć mężczyznę, który ją wspiera i chroni. Z Mohametem rozmawiałam dwukrotnie telefonicznie. Następnie wysłaliśmy sobie swoje zdjęcia. Po kilku tygodniach od pierwszej rozmowy przyjechał do Polski. Zaprosiłam go na kolację. Ślub odbył się nazajutrz. Oboje czuliśmy, że Bóg nas chciał połączyć” – na samym początku związku porozumiewali się utartymi zwrotami muzułmańskimi(Hamd’allah – dzięki Bogu, Ins’allah  – w woli Boga etc. ), bo Mohamet niemówił po polsku. Dziś ma swoją fi rmę (zajmuje się  ubojem zwierząt „halal” – zgodnie z zasadami Koranu, dosłownie: przez Boga dozwolonym). Są bogobojnym małżeństwem, które robi wszystko zgodnie z zasadami Koranu. „Modlimy się pięć razy dziennie, w piątki zawsze mąż jest w meczecie, jemy tylko pokarmy przez Boga dozwolone, pościmy w ramadanie, nie przebywamy w miejscach, gdzie serwują alkohol. To wszystko nic, biorąc pod uwagę nagrodę, która czeka w niebie – zbawienie” – Halima mówi, że islam sprawił, że się uspokoiła. Czuje się wolna. Odnalazła swoją drogę na życie i spokój.

Agnieszkę Szwejkowską
(38 lat, psychoterapeutka, buddystka)
podobnie jak Halimę, wychowano w duchu religii katolickiej. Co niedzielę chodziła do kościoła, jeździła na rekolekcje. Pierwsze wątpliwości dotyczące chrześcijańśtwa zaczęły się pojawiać na studiach. Studiowała psychologię i psychoterapię, zaczęła interesować się fi zyką nowoczesną i krytyką kościoła. W wieku 28 lat trafi ła z przyjaciółką na wykład do ośrodka buddyjskiego w Katowicach, skąd pochodzi. „Byłam na etapie poszukiwania odpowiedniej dla mnie fi lozofi i rozwoju duchowego. Wykład rzucił mnie na kolana. Wszystko, co usłyszałam, było dla mnie właściwe. Pamiętam, że podeszłam do starszego mężczyzny, który siedział na korytarzu i zapytałam:  »Co robiszw życiu?«, oczekując, że poda mi jakiś zawód. On odparł: »Medytuję «. «Szaleniec« – pomyślałam. Dziś wiem, że był ode mnie wówczas o wiele mądrzejszy” – po tym wykładzie zaczęła pojawiać się w ośrodku regularnie, medytowała. Z każdą kolejną przeczytaną pozycją na temat buddyzmu coraz bardziej czuła, że odnalazła swoją religię. Kilka miesięcy później pojechała na kurs medytacyjny prowadzony przez lamę Ole Nydahla (szkoła buddyjaska Karma Kagyu). „To był kurs świadomego umierania, na którym uczysz się, jak przenieść swój umysł do Czystej Krainy w chwilii śmierci. Ta umiejętność pomaga przezwyciężyć pierwotny lęk człowieka przed śmiercią. Im więcej dowiadywałam się na temat buddyzmu, tym bardziej czułam, że jestem na właściwej drodze. Teoria reinkarnacji również bardzo mi odpowiadała. Buddyzm daje ci konkretne narzędzia pracy z umysłem, a nie tylko ciałem, na którym dziś tak bardzo jesteśmy skoncentrowani” – Agnieszka mówi, że z osoby martwiącej się, nieodpowiedzialnej, stała się o radosna i spokojna. Nieważne, czy ktoś ją bardzo zdenerwuje, czy jest w stanie euforii, potrafi się zdystansować. Buddyzm pomaga jej radzić sobie z codziennością. Mówi, że teraz nic nie jest w stanie jej złamać.

PRÓBA

Agnieszka wie, że największym sprawdzianem religii jest traumatyczne wydarzenie. W jej przypadku była to strata dziecka. „To właśnie przez buddystów poznałam Michała. Pobraliśmy się, a ja po dwóch latach przeniosłam się do Warszawy. Przez 8 miesięcy mieszkaliśmy w ośrodku buddyjskim na Woli. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, kupiliśmy mieszkanie. Ośrodek jest miejscem publicznym i moim zdaniem, mało odpowiednim na wychowywanie dziecka. Synek urodził się w lipcu zeszłego roku. Zmarł dwa tygodnie później” – Agnieszka opowiada o tym spokojnie, cały czas patrzy mi w oczy. Ten moment był sprawdzianem jej buddyzmu. Dziś czuje się z nim jeszcze bardziej związana. Medytacja pozwoliła jej zdystansować się do bólu. Prawie dwa lata po śmierci maleństwa razem z Michałem znów starają się o dziecko. Dorota również otarła się o śmierć najbliższej osoby. Pięć lat temu jej antykościelna mama zachorowała na raka piersi. Chemia, wypadające włosy, szara, ziemista cera – nie poznawała jej. Była zła na Boga. „Jechałam autem, zatrzymywałam się i pytałam go, dlaczego mi to robi? Próbowałam zachęcać mamę do modlitwy. Nie była zainteresowana. W końcu sama powiedziała, że chce się wyspowiadać. Poprosiłam zaprzyjaźnionego księdza, aby się z nią spotkał. Wyznała mu wszystkie swoje grzechy. Nawróciła się. Pół roku temu skończyła dwuletnie studia teologiczne u jezuitów. Jest zdrowa.” Dorotę Bóg wystawiał kilkakrotnie na próby. Pierwszą było rozstanie z Dominikiem, które bardzo przeżyła. W chwilach smutku oparcie znajdowała w kościele. Osiem lat temu podjęła decyzję o życiu w czystości – przestała uprawiać seks. W tym czasie miała dwa poważne związki – jeden 3-letni, drugi roczny. „Nie przeszłam lobotomii. Pamiętam, jak przyjemna jest miłość fizyczna. Zmaganie z czystością jest zawsze ciężkie. Z facetem, z którym byłam w 2007 roku, przechodziliśmy to skrajnie. Leżeliśmy obok siebie nago, aż w końcu ktoś nie wytrzymywał napięcia i wybiegał z pokoju, wrzeszcząc. Teraz od półtora miesiąca spotykam się z kimś po dłuższej przerwie. To supergość. Na razie wszystko mi w nim pasuje, ale... jest niewierzący. Nie wiem, czy uda nam się to przezwyciężyć. Na razie próbujemy. Jednego jestem pewna: Bóg jest dla mnie najważniejszy. Nic tego nie zmieni” – Dorota zamierza zachować czystość aż do ślubu. Nie chce wracać do marazmu, w którym była. Wierzy, że miłość można okazać na wiele sposobów. Nie trzeba używać do tego ciała. Jest wdzięczna Bogu za to, że ją uratował. Dorota, Magda, Halima i Agnieszka, choć wyznają inne religie (lub ich odłamy), zgodne są co do jednego: potrzeba duchowości pojawia się u człowieka w momencie, kiedy dojrzewa. Najczęściej pomiędzy 20. a 30. rokiem życia. Często tej chwili towarzyszy jakieś dramatyczne wydarzenie, jak choroba matki, śmierć męża czy rozwód rodziców. Po takim bolesnym zderzeniu z rzeczywistością zaczynasz odczuwać pustkę. Szkoła, praca, pieniądze, a nawet facet czy mąż nie są w stanie wypełnić tej powiększającej się dziury w duszy. Dać człowiekowi poczucie bezwarunkowego szczęścia, bezpieczeństwa i spokoju. Ich zdaniem ofiarować to może tylko religia (lub filozofia). Niekoniecznie ta, w której zostaliśmy wychowani.