Mamo, naprawdę chcesz to wszystko zatrzymać? – Iga, moja córka, patrzyła sceptycznie na dwa pudła, do których personel domu opieki zapakował rzeczy osobiste mojej mamy.

– Ubrań nie – pokręciłam głową. – Ale tu są też książki, zdjęcia i… Urwałam, bo właściwie to nie wiedziałam, jakiego słowa użyć. Z kartonu wyjęłam właśnie coś, co gdyby było otwierane, mogłoby być skarbonką, szkatułką, względnie miniaturową kopią jakiegoś pomnika. O ile oczywiście ktoś zechciałby umieszczać na postumencie kłusującego wielbłąda.

– Wygląda jak figurka ze sklepu z pamiątkami – Iga przyjrzała się przedmiotowi. – No, powiedzmy, raczej z antykami. Ile to może mieć lat?

Nie znam się na starociach, więc postanowiłam zanieść ową skrzyneczkę z wielbłądem do jakiegoś antykwariatu i zapytać o jej pochodzenie i wiek. Potem oczywiście o tym zapomniałam, a wielbłąd na podium stanął na moim kredensie.

Mama wychowała mnie w przekonaniu, że mój ojciec był bohaterem

Moja mama została obdarzona darem długiego życia. Miała dziewięćdziesiąt jeden lat, kiedy odeszła, żegnając się z nami przytomnie i serdecznie. Żałowała tylko jednego: że ponad sześćdziesiąt lat przeżyła samotnie. Mój tato, zawodowy wojskowy, zginął podczas ćwiczeń jeszcze w latach pięćdziesiątych, a przynajmniej taką wersję podała mamie armia, niesławne stalinowskie Ludowe Wojsko Polskie. W rodzinie jednak w wielkiej tajemnicy mówiło się, że ojca „wykończono w ramach czystek”. Nie wolno było mówić o tym głośno, bo groziło to nagłym zniknięciem w niewyjaśnionych okolicznościach. 

Mama wychowała mnie więc w przekonaniu, że mój ojciec był bohaterem wojennym, walczył na Bliskim Wschodzie w sformowanej w Syrii Brygadzie Strzelców Karpackich najpierw pod dowództwem Francuzów, a po ich kapitulacji w ramach armii brytyjskiej. Nie pamiętałam go, bo kiedy miał „wypadek na poligonie”, miałam cztery lata. Nie wiedziałam więc, czy moje wspomnienie wysokiego, jasnowłosego mężczyzny w mundurze to rzeczywiście zapamiętane obrazy czy może wyobrażenie, które pielęgnowałam w sobie przez lata.

Moja żałoba po śmierci mamy nie trwała długo. Kiedy człowiek zbliża się do siedemdziesiątki i sam coraz częściej myśli o śmierci, nie płacze dlatego, że ktoś odszedł do lepszego świata. Myśli wtedy, że już niedługo ponownie spotka tę osobę, ale na tamtym świecie. Tam wreszcie nie będzie bólu, żylaków, sypiącego się kręgosłupa i problemów gastrycznych.

Zobacz także:

– Babcia miała spore oszczędności – stwierdziła moja córka kilka dni później. – Przejrzałam jej wyciągi z konta i nieźle się zdziwiłam. To znaczy wiedziałam, że przez te wszystkie lata otrzymywała od armii pieniądze jako wdowa po oficerze, ale nie sądziłam, że jest tego aż tyle. Oczywiście ty dziedziczysz wszystko, mamuś.

Czy to mnie mogło obchodzić? Skończyłam sześćdziesiąt sześć lat, pochowałam męża, mieszkałam więc w dużym, pustym apartamencie jedynie z trzema psami i setką zdjęć córki, wnuków i Czesia. Nie potrzebowałam pieniędzy. To, na czym naprawdę mi zależało, to kontakt z bliskimi. 

Chciałam mieć komputer na stare lata

Nie obwiniam córki ani wnuków, że rzadko mnie odwiedzają – przecież wiem, jak dzisiejsze tempo życia jest mordercze. Chodzi mi raczej o to, że chciałabym mieć przy sobie kogoś w moim wieku. Po śmierci Czesia zorientowałam się bowiem, że nie mam przyjaciół; wszyscy albo przeprowadzili się gdzieś daleko, albo poumierali albo cierpieli na sklerozę i nie pamiętali, że łączyła nas zażyłość. A rodzeństwa ani kuzynostwa nigdy nie miałam.

– Przepiszę to na ciebie – obiecałam córce. – Dla siebie zostawię tylko tyle, ile trzeba, żeby kupić komputer.

– Komputer? – Iga zareagowała, jakbym oznajmiła, że kupuję sobie prom kosmiczny. – A po co ci komputer?

– Bo chcę mieć kontakt ze światem – westchnęłam. – W naszym domu kultury są kursy dla seniorów. Uczą, jak korzystać z internetu, założyć konto na Facebooku, dzielić się przepisami na szarlotkę i znaleźć starych znajomych.

– Rany, nie sądziłam, że wiesz, co to jest Facebook, mamo – roześmiała się Iga. – Powiem Monice, może nie będziesz musiała chodzić na ten kurs.

Monika to moja wnuczka, wtedy była w klasie maturalnej. Już kilka razy podejmowała próby zaznajomienia mnie z najnowszymi technologiami, ale jakoś nigdy nie wyszłyśmy poza etap pierwszej lekcji. Teraz jednak, kiedy mogłam sobie pozwolić na komputer i opłacenie abonamentu za internet, byłam skłonna chętniej stosować się do jej rad.

– Zobacz, babciu, tu zakładasz konto, a potem tu się logujesz. Czekaj, zrobię ci zdjęcie kamerką internetową, będziesz mogła wrzucić na profil.

Kiedyś pracowałam w redakcji podręczników szkolnych, więc jakimś sposobem pojęłam, gdzie należy co wpisać, żeby pojawiło się potem na profilu. Szybko załapałam, jak poszukiwać starych znajomych, jak ich zapraszać i w jaki sposób się z nimi porozumiewać. Wiele radości sprawiło mi odnalezienie mojej koleżanki ze studiów, obecnie radnej na drugim końcu Polski, oraz dawnego fatyganta, który teraz miał gospodarstwo agroturystyczne i pasiekę. Z przyjemnością obejrzałam jego zdjęcia, jak wyjmuje miód z uli i jak podrzuca swoją malutką wnuczkę. Zaglądając w codzienne życie jego i innych osób, z którymi nawiązałam kontakt, czułam się odrobinę mniej samotnie, chociaż niestety prawdą jest, że wirtualne pogaduszki nie mogą zastąpić prawdziwej rozmowy i ciepła drugiego człowieka siedzącego obok nas… 

Ta wiadomość to było totalne zaskoczenie

Któregoś dnia zobaczyłam, że mam nową wiadomość. Otworzyłam ją i stwierdziłam, że jest po angielsku. Nadawcą był jakiś Jean, nazwisko miał francuskie. Ze zdjęcia patrzył na mnie mężczyzna mniej więcej w moim wieku, dość przystojny, o ciepłym uśmiechu. Nie znam angielskiego, więc moją pierwszą myślą było, by skasować wiadomość. „To pewnie jakaś reklama”, pomyślałam. Coś mnie jednak powstrzymało. Przebiegłam wzrokiem treść i nagle zrobiło mi się gorąco. W trzeciej linijce było wymienione imię i nazwisko mojego ojca!

– Monisiu, przetłumacz mi to, proszę – zadzwoniłam do wnuczki, jednocześnie przesyłając jej treść wiadomości. – Czuję, że to coś ważnego!

Dla wnuczki, która zdawała maturę z angielskiego, nie stanowiło to najmniejszego problemu. Już kwadrans później odesłała mi tłumaczenie.

„Droga Wando – pisał nieznajomy. – Nazywam się Jean M. i jestem synem świętej pamięci Jacqueline M. Moja matka była znajomą twojego ojca, majora Benedykta W. Poznali się w bazie w Syrii na początku roku 1940, gdzie on stacjonował pod Bejrutem, a moja matka była pracownicą cywilną armii francuskiej. Przed śmiercią matka przekazała mi nieco informacji na temat twojego ojca, łącznie z jego danymi, dzięki którym mogłem szukać jego rodziny. Cieszę się, że Cię odnalazłem. Jeśli chciałabyś porozmawiać o ojcu i czasach jego młodości, dysponuję jego zdjęciami z tamtego okresu oraz spisanymi wspomnieniami mojej matki. Mam nadzieję, że zechcesz odpowiedzieć na moją wiadomość. Przesyłam pozdrowienia z Marsylii, Jean.”

Jako się rzekło, nie mam wielu znajomych, a w moim życiu niewiele się dzieje. Uznałam, że odpisując Jeanowi, w najgorszym wypadku mogę stracić jedynie trochę czasu, którego i tam miałam w nadmiarze. Przy pomocy Moniki sporządziłam krótki list, w którym wyraziłam chęć poznania szczegółów z życia ojca, nim jeszcze poznał moją mamę. Pasjonuję się historią II wojny światowej, więc naturalnie ciekawił mnie pobyt ojca w Bejrucie i to, co przeżył z Brygadą Strzelców Karpackich.

W odpowiedzi dostałam kilka zeskanowanych zdjęć przedstawiających młodego porucznika w polowym mundurze w pustynnych barwach maskujących. Pozował razem z kolegami przy wojskowej ciężarówce, na jednym stał sam, opierając o nogę karabin z bagnetem. Z pamiętnika Jacqueline, który zacytował Jean, wynikało, że to zdjęcie zostało zrobione tuż przed klęską Francji. Na twarzy ojca malowała się więc jeszcze nadzieja, duma i młodzieńcze ożywienie przygodą, jaką zapewne na początku wydawała się wojna, zwłaszcza w tak odległych stronach.

Jean starał się pisać w prostych słowach, bo wspomniałam, że tłumaczenia robi dla mnie wnuczka-licealistka. On miał czworo wnuków, w tym jednego chłopca w wieku Moniki. Okazało się, że sam Jean był ode mnie osiem lat starszy, a jego dzieci były niemal w wieku moich.

– Zaraz, chwila… – Monika, która tłumaczyła ostatni list, siedząc przed moim komputerem, przerwała i zaczęła coś liczyć. – Jeśli ty, babciu, urodziłaś się w czterdziestym ósmym, to on urodził się w czterdziestym… Przepraszam, kiedy dziadek stacjonował w Syrii i poznał tę Francuzkę?

– O czym ty w ogóle… – zaczęłam, czując, że krew odpływa mi z serca i twarzy. – Dlaczego miałby… To niemożliwe…

Daty jednak nie pozostawiały wątpliwości. Panna Jacqueline i mój ojciec poznali się pod koniec roku 1939, potem jego oddział wyruszył do Palestyny... Sprawa wydawała się jednoznaczna, a jednak zupełnie nieprawdopodobna. Z drżeniem serce podyktowałam Monice pytania do Jeana.

„Czy skontaktowałeś się ze mną, ponieważ jesteś synem mojego ojca, majora Benedykta W.?” – kazałam jej przetłumaczyć. „Czy twoja matka i mój ojciec byli ze sobą związani w roku 1939?”.

„Wando, przepraszam, że nie wyznałem Ci tego od razu” – odpisał po kilkunastu godzinach. „Tak, moja matka i nasz ojciec byli parą. Ja jestem owocem ich związku. Chciałem Ci od początku o tym napisać, ale uznałem, że to może być dla ciebie szok, stąd moje starania, by Cię do tej wieści przygotować. Moja matka oczywiście znała tożsamość ojca, do tego pracowała dla armii, więc nie miała problemu z ustaleniem jego dalszych losów, ale dopiero po wojnie. Wcześniej ze względu na utajnienie miejsc działań jego oddziału, nie miała jak zawiadomić go o ciąży.”

Czuję się teraz mniej samotna

Właściwie to nie miałam prawa gniewać się na Jeana, wiedziałam o tym. To dość niezręczne tak napisać do obcej kobiety, że jest się jej przyrodnim bratem. Zwłaszcza kiedy ma się siedemdziesiąt cztery lata, a przyrodnia siostra sześćdziesiąt sześć. Poprosiłam Jeana o więcej informacji o ojcu, i otrzymałam  jego zdjęcie z ową Jacqueline. To zabawne, ale w jakiś sposób była podobna do mojej mamy. Patrząc na tych młodych, zakochanych ludzi, za którymi rozpościerała się pustynia, mimo woli zastanowiłam się, co by było, gdyby Jacqueline jednak udało się skontaktować z ojcem przed końcem wojny. Czy wyjechałby do niej do Francji? Czy to w ogóle byłoby możliwe w tamtym ustroju? Jean wyznał mi, że jego matka natrafiła na ślad dawnego ukochanego, gdy ten był już żonaty. To mnie nie dziwiło, bo rodzice pobrali się jeszcze przed zakończeniem wojny.

„Miała szczęśliwe życie” – pisał Jean o matce. „Wyszła za mąż. Wychował mnie cudowny człowiek, którego traktowałem jak prawdziwego ojca. Mama urodziła jeszcze troje dzieci, byliśmy szczęśliwą rodziną. Dopiero tuż przed śmiercią przekazała mi swoje pamiątki po polskim oficerze, jak go nazywała. Zdziwiłem się, że wiedziała, co potem działo się z ojcem: że awansował i założył nową rodzinę. Myślę czasem, że jej praca w służbie cywilnej mogła być tylko przykrywką, a mama w istocie pracowała dla naszego wywiadu, ale może to tylko romantyczne spekulacje. Któż nie chciałby mieć matki-superszpiega? W każdym razie to bardzo odległa przeszłość… Dzisiaj koncentruję się na swoich wnukach, bo nawet moje dzieci są już w wieku średnim. Chciałem jednak zdążyć odnaleźć przyrodnią siostrę, nim umrę. Myślę, że choć nigdy się nie spotkaliśmy, to wiele nas łączy. Miło mi będzie czasami znaleźć w skrzynce list od Ciebie, Wando. A tymczasem chciałem Ci pokazać jeszcze jedno zdjęcie moich rodziców. Nasz ojciec trzyma na nim coś, co moja mama kupiła mu, gdy któregoś razu wybrali się na suk…”

Suk to arabski bazar, na którym można kupić wszystko: od perskich dywanów przez aromatyczne olejki czy przyprawy aż po zapewne atomową łódź podwodną. Wyobraziłam sobie mojego tatę i jego francuską dziewczynę, jak przemierzają targowisko, wdychając egzotyczne zapachy i gryząc suszone daktyle kupione od kobiety w kwefie. Gdy przewinęłam stronę do dołu, zobaczyłam obiecane zeskanowane zdjęcie: dwoje młodych, roześmianych ludzi obejmowało się przy stoisku z owocami. Fotografia była w kolorach sepii, ale domyśliłam się, że te owoce musiały skusić ich feerią barw...

– Mój wielbłąd! – szepnęłam, bo w dłoni żołnierza, tej, którą nie przygarniał szczupłej czarnowłosej dziewczyny w chuście na arabską modłę zakrywającej włosy, zobaczyłam przedmiot znaleziony w pudle mamy.

Domyśliłam się, że ta dziwaczna figurka zapewne stała na którymś ze straganów i spontaniczna Francuzka kupiła ją dla swojego chłopaka. Może sobie z tego potem żartowali, może wielbłąd stanowił część jakiejś dłuższej historii. Na pewno jednak miał przypominać mojemu ojcu tamtą wyprawę na suk i chwile wolności, które spędził z Jacqueline.

„Mój ojciec zachował prezent od twojej mamy” – napisałam do Jeana. „Figurka przetrwała wszystkie nasze przeprowadzki, a po jego śmierci znalazła się wśród rzeczy mojej mamy. Chyba nie wiedziała, skąd pochodził wielbłąd, ale nigdy go nie wyrzuciła. Zobacz, teraz stoi u mnie”. Do wiadomości dołączyłam zdjęcie, które zrobiłam kamerką internetową, jak mnie nauczyła Monika. Wiem, że to zdjęcie uszczęśliwiło mojego brata. Oznaczało przecież, że ojciec pamiętał o jego matce, że woził ze sobą prezent od niej w żołnierskim worku i nie pozwolił mu zaginąć.

Nigdy nie spotkałam osobiście Jeana, ale w jakiś przedziwny sposób, od kiedy dowiedziałam się o jego istnieniu, czuję się mniej samotna. Mam wreszcie kogoś, z kim zawsze mogę wymienić się myślami o naszym ojcu czy dalekiej przeszłości, która jakoś z wiekiem staje się ważniejsza od bieżących wydarzeń. No i łączy nas pasja do historii, zwłaszcza tej dotyczącej drugiej wojny światowej. Piszemy do siebie czasem na temat działań armii francuskiej i roli Polaków w zwycięstwie nad Niemcami. Słownictwo Moniki w języku angielskim naprawdę ostatnio się mocno poszerzyło. Cóż, nie każdy miał dziadka z tak bujną i barwną przeszłością!