Trzymajcie się w kupie albo chociaż w parach, bo słońca dziś nie będzie, a wiem z doświadczenia, że w tych lasach łatwo pobłądzić. Mówię serio, zwłaszcza do niedzielnych grzybiarzy – ostrzegł nas kierownik wycieczki i mój szwagier w jednej osobie, Patryk.

Dla podkreślenia wagi słów przejechał palcem po perłowej rękojeści nowego wypasionego scyzoryka. W obcisłych bojówkach, buciorach z cholewką i pstrokatym moro wyglądał tak, jakby wybierał się na poligon. Tylko mu jeszcze, barw wojennych na twarzy brakowało i granatu za paskiem spodni.
– Widzę was z powrotem między trzynastą a czternastą – komenderował dalej. – Jak któreś zgubi drogę, niech nie kombinuje, tylko wlezie na pierwsze lepsze wzniesienie albo dotrze do szosy, i zadzwoni do mnie z komórki. Przy odrobinie szczęścia można złapać tutaj zasięg.

– A ty, jak Rambo, znajdziesz zagubionego i ocalisz? – zakpiłam z brata mojego zmarłego męża.

– Zgadłaś – odparł. – Zlazłem te lasy wzdłuż i wszerz na swoim pierwszym w życiu survivalu.

– Sorry, głupia uwaga – zreflektowałam się natychmiast.

Minęła godzina, a ja już miałam go dość!

Nie miałam zamiaru podważać autorytetu Patryka, zwłaszcza że zabrał mnie na te grzyby z dobrego serca. Wyzłośliwianie się na temat jego stroju i zachowania – bądź co bądź, profesjonalnego – było co najmniej nie na miejscu.

Każdy facet ma jakieś hobby: Jedni lubią siedzieć w pubie i żłopać piwo, inni rzeźbić muskulaturę na siłowni, jeszcze inni ganiać po boisku za piłką. Natomiast mój szwagier lubił spać pod gołym niebem, żywić się surowymi rybami i myć zęby w zimnej wodzie. Trochę to było osobliwe, że prezes małej, choć dobrze prosperującej firmy bawi się w wolnym czasie w szkołę przetrwania, ale przez kilka lat małżeństwa ze starszym bratem Patryka zdążyłam do tego przywyknąć. No i fajnie, że zabrał swoją nieliczną załogę na grzyby.

Zobacz także:

O wiele prościej byłoby zrobić pijacki spęd w jakiejś knajpie… I wszystko byłoby fajnie – podróż minęła w sympatycznej atmosferze, a grzybów podobno miało dla nikogo nie zabraknąć – gdyby nie przyczepił się do mnie jeden z pracowników Patryka, zdolny handlowiec i kawaler do wzięcia 
o rzadkim imieniu Ignacy. „Przyczepił” to złe słowo. Facet zaczął się do mnie po prostu bardzo intensywnie zalecać. Z początku mnie to nawet bawiło, jednak co za dużo, to niezdrowo.

Miły był nawet, przystojny i całkiem niegłupi, ale jakiś taki „miętki”, wydelikacony, żeby nie powiedzieć, zniewieściały. Dziwnie mówił, kołysał biodrami lepiej ode mnie; jak podałam mu rękę na powitanie, uścisnął ją z siłą niemowlaka, a jego palce wydały mi się wilgotne, lepkie i o wiele za ciepłe. Znam kobiety, które lubią takie typy, ale ja do nich z całą pewnością nie należę. W pewnym momencie awanse Ignasia stały się dla mnie istnym dopustem bożym.

– Skoro mamy trzymać się razem, pozwolisz, że będę twoją parą – zadeklarował z przymilnym uśmiechem, kiedy Patryk dał hasło: „Do lasu, rozejść się!”.

Szwagier, zdaje się, romansował ze swoją księgową, Pamelą (zresztą śliczną, młodą dziewczyną), bo bez żadnych ceregieli wziął ją pod łokieć i poprowadził w knieje.

– Dzięki, ale naprawdę radzę sobie w lesie całkiem dobrze  – odburknęłam Ignacemu.

– Wcale nie wątpię, jednak we dwoje zawsze raźniej , no i atrakcyjna kobieta nie powinna chodzić sama po takim odludziu. Czasy są podłe, za drzewem może czaić się psychol z siekierą albo kłusownik o morderczych skłonnościach. Albo wściekła locha z małymi i…

– Dobrze już, dobrze – weszłam mu w słowo, bo oczami wyobraźni zobaczyłam tego psychola z siekierą i tak mi się jakoś zrobiło nieprzyjemnie. – Chodźmy na te grzyby, szkoda czasu.

– Super, wspaniała jesteś! – ucieszył się Ignaś. – Panie przodem  – zaordynował wspaniałomyślnie.

Godzinę później zaczęłam szczerze żałować, że zgodziłam się na jego towarzystwo. Był okropny. Łaził za mną krok w krok, usuwał mi z przed nosa pajęczyny, wrzucał do koszyka swoje grzyby, zabijał każde żyjątko, które ośmieliło się przysiąść na moich plecach, no i gadał jak najęty, bez chwili przerwy – o pracy, książkach i swoim ukochanym psie, Hermanie. W pewnym momencie miałam tego serdecznie dość. Chciałam się wyciszyć, odreagować przeżycia ostatniego roku, chciałam skupić się na odgłosach natury…

Biegała po lesie i śmiała się. Wariatka

Skłamałam więc Ignacemu, że muszę iść na stronę.

– Nie czekaj na mnie, dogonię cię – powiedziałam i, żeby uwiarygodnić swoje łgarstwo, wyciągnęłam z plecaka papier toaletowy.

– To ja idę na wschód – potwierdził Ignacy, wyraźnie skrępowany.

– Do zobaczenia! – rzuciłam na koniec i pognałam w krzaki.

Wracać oczywiście nie zamierzałam, dlatego wybrałam te najbardziej gęste i najdalej rosnące, żeby skutecznie mnie zasłoniły. Plan był prosty – chciałam zniknąć Ignacemu z oczu, a potem pójść spokojnie w swoją stronę. Wreszcie bez upiornego towarzystwa. 

Zbieranie grzybów bez wiszącego nad głową zalotnika okazało się nad wyraz przyjemnym zajęciem. Borowiki i koźlaki same pchały mi się pod nóż, a dorodne kanie otwierały kapelusze akurat wtedy, gdy znajdowałam się w pobliżu. Zajęta wypatrywaniem kolejnych okazów nie zwróciłam uwagi na to, że wkraczam w dzikie rejony puszczy, że korony drzew zaczynają przesłaniać niebo, do ziemi dociera coraz mniej światła, a towarzyszące mi dotychczas śpiewy ptaków powoli milkną.

W pewnej chwili pod naciskiem mojego kalosza rozległ się mokry, wywołujący ciarki na plecach chrzęst. Dopiero to zatrzymało mnie w miejscu. Bardziej zdziwiona niż przestraszona spojrzałam pod nogi i wyrwał mi się z gardła krótki krzyk. Zmiażdżyłam na placek zdechłego ptaka! Sądząc po upierzeniu, młodego kruka albo wronę. Może nie byłoby w tym wszystkim niczego przerażającego, gdyby odcięty od kadłuba łepek nie łypał na mnie czarnymi, paciorkowatymi ślepiami…

Próbowałam sobie wytłumaczyć, że ptaszek był całkiem martwy, ale i tak poczułam w kolanach dziwną miękkość. Ochota na zbieranie grzybów nagle mi przeszła. To chyba wtedy zdałam sobie sprawę, że w lesie zrobiło się ciemno i cicho, i że słyszę dźwięki, które wcześniej umykały mojej uwadze – jakieś podejrzane szmery i trzaski, jęki chorych drzew, żałosne piski żyjących pod ziemią gryzoni i… czegoś jeszcze.

Oczyściłam podeszwę kalosza z wnętrzności ptaka, po czym wyszłam z krzaków na ścieżkę i uważniej nadstawiłam uszu. Ten niezidentyfikowany odgłos był śmiechem dziecka i zdawał się dobiegać z zachodu. Wykonałam, w iście wojskowym stylu, regulaminowe w tył zwrot i aż zatchnęło mnie z wrażenia. Oto zobaczyłam, jakieś dwadzieścia metrów dalej, pomykającą między drzewami istotkę. O ile wzrok mnie nie mylił, była to mała, ciemnowłosa dziewczynka, ubrana w dżinsy i czerwoną kurtkę. Biegła, jakby miała skrzydła u ramion, i radośnie chichotała. A przecież nikt jej nie gonił ani nikt nie nawoływał.

Ignacy miał rację: musimy ją złapać

– O kur… zapiał! Szykują się problemy – mruknęłam, bo moim zdaniem widok dziecka w środku puszczy zawsze oznacza kłopoty.

Już chciałam rzucić się za nią w pogoń, kiedy tuż przed moim nosem wyrósł jak spod ziemi – zdyszany i zdenerwowany do nieprzytomności – Ignacy.

– Gdzie jest? Widziałaś ją?

– Tam – pokazałam palcem poruszającą się plamę.

– Ze dwa kwadranse już za nią lecę, a ona jak duch – pojawia się i znika – wysapał Ignac. – Skąd w takim małym ciałku taka kondycja? Chyba jest sama, chyba nie do końca normalna i chyba głucha jak pień, bo nie reagowała na moje krzyki. Nawet nie odwróciła głowy! Dwa razy mnie już zgubiła, małolata jedna. Dawaj, trzeba ja złapać i zadzwonić do Patryka!

Byłam dokładnie tego samego zdania, więc postawiłam koszyk na ziemi i zaczęłam biec.

– Nie wracałaś z tego siusiu i nie wracałaś, więc poszedłem cię szukać – informował mnie po drodze Ignacy. – Pomyślałem: „Zemdlała w tych krzakach czy co?”. No i wtedy ją zobaczyłem…

– Dobra, później mi opowiesz – wysapałam, bo Ignac ledwo łapał powietrze i bałam się, że w końcu padnie z wycieńczenia.

Dopadliśmy małą jakieś dziesięć minut później, kiedy zatrzymała się na skraju polany. Pokiwała nam rączką, a potem znikła we wnętrzu drewnianej budowli, stojącej kilkanaście metrów dalej. Owa budowla przypominała prymitywną, nadszarpniętą zębem czasu szopę. Nie miała okien, na jej dachu rosły jakieś zielska, a uchylone, zbite z desek drzwi trzymały się tylko na jednym zawiasie.

– Mamy gówniarę! – ucieszył się mój towarzysz i przyspieszył kroku. – Dawaj, Luśka!

Próbowałam zrobić to samo, ale nie spojrzałam pod nogi, zawadziłam stopą o ukrytą w wysokiej trawie gałąź i wyrżnęłam na ziemię jak długa. Chyba ta gałąź uratowała mnie od strasznej śmierci…

Szu szu, łup! To nie były miłe odgłosy!

– Idź po tę dziewczynkę, nic mi nie jest! – fuknęłam na Ignasia, bo wrócił i zaczął mnie podnosić.

– Na pewno?

– Na pewno to Kopernik nie żyje. Idź, bo znów nam ucieknie…

– Wypluj to słowo! – zażądał, zerwał się z klęczek i chwilę później zniknął we wnętrzu szopy.

Ja wstałam, wylazłam z krzaków i otrzepawszy ubranie, sięgnęłam do kieszeni spodni po komórkę. Kiedy uniosłam ją do góry, żeby złapać zasięg, w drewniaku rozległy się dziwne dźwięki: najpierw krótkie szu szu, a potem – łup! Zmarszczyłam brwi, bo odgłosy brzmiały cokolwiek niepokojąco, a Ignacy i tajemnicza dziewczynka ciągle tkwili w środku.

„Co on tam tyle czasu robi? – zastanowiłam się, zbliżając do szopy na odległość trzech, może czterech metrów. – Bajki jej opowiada?”.

– Hej, Ignacy, wychodź! – krzyknęłam. – Musimy iść. Tutaj nie ma zasięgu. Jak mała? Nic jej nie jest?

Nie doczekałam się żadnej odpowiedzi, więc mój niepokój zmienił się w lęk. Coś było nie tak, ale nie mogłam uświadomić sobie co. Dopiero po dość długiej chwili zrozumiałam, że w szopie panują nienaturalne ciemności. Owszem, po niebie przewalały się bure chmury, polanę spowijał mrok, a rosnące nieopodal drzewa jeszcze bardziej ten mrok pogłębiały, ale to niczego nie wyjaśniało. Zwłaszcza tej przepastnej czerni, niedającej przebić się wzrokiem.
 
Zrobiłam jeszcze krok i nogi wrosły mi w ziemię, bo czerń zdawała się pulsować i zmieniać kształt niczym gotująca się na wolnym ogniu smoła. A może mi się tylko zdawało? Może ruch, który widziałam, był drobinami kurzu? Tak czy inaczej, nie odważyłam się wejść do środka.

– Ignacy, ej… Nie wygłupiaj się, to nie jest zabawne.

Tym razem doczekałam się odpowiedzi. Czy raczej – reakcji.

Nieoczekiwanie ciemność w szopie rozwiała się niczym mgła, a przez otwarte do połowy drzwi i szpary w deskach wdarło się do jej wnętrza trochę światła.

– Ignaś? – powtórzyłam drżącym głosem, ale nikt się nie odezwał. 

Jednocześnie ogarnęło mnie niemiłe wrażenie, że gadam do pustych ścian, że poza mną nikogo na tej polanie nie ma. Nikogo żywego. Nie mogłam tak stać w nieskończoność i gapić na sęki w drewnie, więc zebrałam się w sobie, wzięłam głęboki oddech, otworzyłam drzwi na przestrzał i…

Na ziemi poniewierały się resztki słomy, a z sufitu zwisały pajęcze sieci. Niektóre wyglądały jak dzieła sztuki, w innych szamotały się desperacko muchy i komary. Pod jedną ze ścian, w samym rogu, leżała głowa Ignacego, a jego oczy wpatrywały się we mnie z takim samym niemym wyrzutem jak ślepia rozdeptanego ptaka.

Po tygodniu uznano go za zaginionego. Nie wiem, co mu się stało, bo nigdzie nie zauważyłam śladów krwi. Musiałam doznać chyba potężnego szoku, bo nie wpadłam w histerię, tylko zdjęłam z szyi apaszkę, nakryłam nią głowę mężczyzny, po czym wyszłam z szopy i zaczęłam metodycznie przemierzać polanę w poszukiwaniu zasięgu. Kiedy go nie znalazłam, ruszyłam w stronę mijanej godzinę wcześniej myśliwskiej ambony.

Myślałam trzeźwo i analitycznie – niczym pozbawiony emocji robot. Ludzkie uczucia nie miały do mnie dostępu. Pamiętam, że wdrapałam się na podest, zadzwoniłam do Patryka i wytłumaczyłam mu bardzo sucho i sensownie, gdzie jestem oraz co się stało. Mój szwagier przybył z odsieczą w ciągu godziny. Trochę mnie znał i wiedział, że nie wymyśliłabym tak makabrycznej historii, gdyby nie było czegoś na rzeczy.

Przybył, ale nie uwierzył

– Czujesz się na siłach, żeby wrócić na polanę? – zaczął delikatnie i poszukał w moich oczach objawów nagłego szaleństwa.

– A nie sądzisz, że powinniśmy poczekać na policję? – spytałam drewnianym głosem, bo szok ciągle trzymał mnie w kleszczach.

– Na policję zadzwonię, jak zobaczę skutki przestępstwa – odparł spokojnym tonem Patryk.

Niestety, niczego nie zobaczył. Kiedy dotarliśmy na miejsce, głowa Ignacego z szopy znikła,  a jedynym elementem potwierdzającym moje słowa była leżąca na ziemi kraciasta apaszka. Wtedy szok odpuścił, ja zaś zmieniłam się w roztrzęsioną, gadającą od rzeczy histeryczkę.

Może mi odbiło, może miałam omamy, może po śmierci męża przestawiła się w moim mózgu jakaś klapka ważna dla postrzegania rzeczywistości. Nie wiem, to wyjaśnią opiekujący się mną lekarze. Jednak fakty są takie, że po tygodniu przeczesywania lasu uznano Ignacego za zaginionego. Co ciekawe, kilku poszukującym, w tym dwóm wojskowym oraz jednemu policjantowi, też się chwilami zdawało, że widzą hasającą między drzewami dziewczynkę, i że słyszą i jej radosny śmiech. Na szczęście oni za nią nie pobiegli.