Mąż twierdzi, że jestem optymistką-idiotką, która żyje w krainie tęczy, zaludnionej podobnymi do mnie idiotami, wszędzie doszukującymi się dobrych intencji. A ja mówię, że on jest pesymistą-kretynem, który błąka się po pustyni pełnej krwiożerczych cieni, wysysających z ludzi resztki nadziei.

Nie powiem, abym uważała ludzi za anioły. Mam 55 lat i swoje przeżyłam, a los mnie raczej nie oszczędzał. Mama umarła na demencję… Michał, mój mąż, denerwuje się, kiedy tak mówię.

– Umarła, bo opiekunka gadała przez telefon i nie zauważyła, że mama wyszła z domu.

– Umarła, bo miała zaniki świadomości, więc wyszła na mróz w lekkiej sukience.

Mój ojciec, zanim się zapił na śmierć, urządzał nam takie pokazówki, że gdyby nie mama i młodsza siostra, tobym chyba z domu uciekła w wieku 15 lat. Na szczęście nie musiałam: na miesiąc przed moimi 16. urodzinami policja znalazła go martwego. Potem też było różnie – okradano mnie, oszukiwano. Najlepsza przyjaciółka podebrała mi narzeczonego. Nie dostałam awansu, na który harowałam przez pięć lat, i potem patrzyłam, jak na „moim” stołku rozpiera się syn kolegi prezesa.

– No właśnie – mówił Michał, gdy czasem się żaliłam na niesprawiedliwość losu. – Życie pluje ci w twarz, a ty mówisz, że deszcz pada.

Kocham mojego męża, Michała, bo to bardzo dobry człowiek. Chociaż żyje w krainie cieni, to sam nie poddawał się ich wpływowi – pomagał potrzebującym, występował przeciw niesprawiedliwości. I być może właśnie to jego dobre serce stało się przyczyną dramatu.

Zobacz także:

Najpierw dostawaliśmy ostrzeżenia

Michał miał najlepszego przyjaciela, Antka. Wychowywali się na jednym podwórku, ukończyli te same szkoły i przez 15 lat prowadzili razem warsztat samochodowy. Interes kwitł, warsztat rozrastał się.

W 1998 roku Michał założył coś w rodzaju świetlicy dla zagrożonej młodzieży w naszej dzielnicy. Na potrzeby klubu sprowadził wielki metalowy kontener i ustawił na działce obok warsztatu. Była szkółka komputerowa, kółko szachowe, spotkania z psychologiem, trenerami sportowymi, gry – np. piłkarzyki. Od kiedy młodzież mogła tu spędzać czas – i nawet coś zjeść, o co dbałam ja – w naszym kwartale zrobiło się spokojniej. Ale w 2005 zmieniła się władza…

Najpierw dostawaliśmy ostrzeżenia – żeby wpuścić do klubu katechetów. Żeby nie rozdawać prezerwatyw. Nie sprowadzać wychowawców o liberalnym podejściu. Z ambony proboszcz mówił, że trzeba młodzież wychowywać patriotycznie. Że wychowaniem powinni się zajmować ludzie, którzy mają odpowiednie poglądy. A ci ze świetlicy „Feniks” to nawet dzieci nie chcą mieć, głosują nie na tych, co trzeba, i nie chodzą do kościoła. I pewnie są swingersami, takim małżeńskim kwadratem. I tacy ludzie mają wychowywać nasze dzieci!

Fakt – tak się złożyło, że ani ja, ani Małgosia, żona Antka, nie chciałyśmy mieć własnych dzieci, ale chyba przymusu nie ma, prawda? Na szczęście samorząd dzielnicy był mądrzejszy – liczby nie kłamały. Odkąd młodzi mieli dokąd pójść, coś zjeść, wygadać się, otrzymać pomoc, w dzielnicy spadła statystyka burd i niepokojów. Teraz zdecydowanie więcej kłopotów sprawiali członkowie innego klubu, ideologicznie stowarzyszonego z rzekomo prawdziwymi Polakami. To oni robili burdy, wybijali szyby w samochodach i atakowali lewicową młodzież w szkołach. I to oni zaatakowali Antka.

Michał postanowił walczyć

Ja i Michał byliśmy akurat na tygodniowym wyjeździe w górach, kiedy jego żona zadzwoniła do nas z płaczem.

– Spalili świetlicę! Pobili Antka… Jest w śpiączce! – łkała Małgosia do słuchawki.

Wróciliśmy natychmiast. Dowiedzieliśmy się, że policja najpierw aresztowała trzech bandytów (należących do prawicowej bojówki), a potem wypuściła. Że niby pojawiło się alibi, młodzi ludzie w czasie napaści ponoć byli u księdza na rekolekcjach…

Antek przez wiele miesięcy leżał w śpiączce. Małgosia nikła w oczach, za to Michał postanowił walczyć. Chciał, by winni ponieśli karę. Z początku nie wiedziałam, co się dzieje. Michał długo przeszukiwał internet – szukał informacji, wysyłał petycje. Rozumiałam to. Po pewnym czasie coś się zaczynało zmieniać – siedział coraz dłużej, czasem całą noc, a kiedy odchodził od komputera, był zły. Ciskał się. Opowiadał jakieś okropne rzeczy o tym, co ludzie robią ludziom. Dzieciom. Zwierzętom.

Kiedyś zajrzałam mu przez ramię – siedział na jakimś forum, na którym ludzie dzielili się swoimi strasznymi opowieściami. Opowiadali o okropnych rzeczach. Pomstowali, zalewali się łzami, a przede wszystkim nienawidzili. Nienawidzili wszystkich i wszystkiego. I mieli jedną receptę na cało to zło. Przemoc.

To było istne królestwo Wampirów Cienia. Tu wszyscy napędzali się, podkręcali, podsycali nienawiść. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby kiedyś któryś z takich ludzi, podjudzonych do działania, zrobił to, o czym wszyscy tam pisali – zaczął strzelać.

Tymczasem Michał się zmieniał. Przestał się uśmiechać. Stał się niecierpliwy, agresywny, jeszcze bardziej odporny na argumenty, które nie zgadzały się z jego widzeniem świata. Co najgorsze – znalazł sobie słuchacza, ucznia. Pogrążona w bólu i gniewie Małgosia chłonęła jego złorzeczenia jak gąbka. I coraz więcej było w niej nienawiści, coraz mniej żalu.

Skąd to macie?

Byłam przerażona. Widziałam, że tracę ukochanego męża i najlepszą przyjaciółkę. Jednak nic, co próbowałam zrobić, nie przynosiło efektów – z wyjątkiem tego, że oboje odsuwali się ode mnie. Zostałam sama.

Pamiętam tamten dzień – siedziałam w kontenerze, w którym kiedyś była świetlica, i patrzyłam na spalone stoły, komputery, piłkarzyki. Płakałam. Tęskniłam za dawnymi czasami. Nagle zazgrzytały drzwi. Do kontenera weszła grupa młodych ludzi. Poznałam kilkoro z nich – przychodzili tu kiedyś.

– Pani Alu… – odezwała się dziewczyna.

Rozpoznałam ją. Basia. Pamiętałam, że dwa lata wcześniej zaszła w ciążę w wyniku przemocy. I do mnie przyszła po ratunek. I go dostała.

Przyszliśmy pomóc – powiedziała.

Do kontenera weszli kolejni młodzi ludzie. Patrzyłam, jak uprzątają spalone rzeczy, wymieniają na nowe.

– Skąd to macie?

– Załatwiliśmy – powiedział Olek, którego wstawiennictwo Michała uchroniło przed poprawczakiem za kradzieże w supermarketach.

– Zapracowaliśmy. Różnie  – dodała Basia.

Oczywiście pomagałam im. I kiedy wszystko było gotowe, postanowiliśmy zrobić wielkie otwarcie świetlicy młodych „Feniks”. Młodzi zrobili kanapki, upiekli ciasta (z radością dałam na to pieniądze). Zaprosili ludzi dobrej woli.

Moim zadaniem było ściągnięcie Michała i Małgosi, lecz nie było to łatwe.
Musiałam zagrozić, że jeśli nie przyjdą, to ja się pakuję i wyjeżdżam. I nigdy więcej nie zobaczą mnie na oczy.

– Mam już dość nienawiści, którą roztaczacie wokół siebie! Zabijacie mnie nią. W czym jesteście lepsi od tych wszystkich, którzy niszczą dobro? Albo dacie szansę dobru, albo do widzenia.

Wyszłam, trzaskając drzwiami, i poszłam do świetlicy.

Po jego twarzy spływały łzy

W środku było tłoczno – zjawili się niemal wszyscy młodzi, którzy kiedyś tu przychodzili, i spora grupka nowych. Byli wychowawcy, trenerzy, burmistrz dzielnicy, dzielnicowy. Dostrzegłam też jakąś zakonnicę rozmawiającą z młodym mężczyzną ubranym w dżinsowe wdzianko i koloratkę. Zmarszczyłam brwi.

– Pani się nie niepokoi, pani Alu – powiedziała Basia i podała mi papierowy kubek z sokiem. – Ja ich tu ściągnęłam – wskazała na zakonnicę i księdza. – Są w porządku. Naprawdę pomagają. I jak słyszą „proboszcz Jan”, to się odruchowo krzywią – zachichotała. – Są na jego czarnej liście, więc jakby byli naszymi naturalnymi sprzymierzeńcami.

A potem zaczęła się część oficjalna. Na podwyższenie wchodzili po kolei młodzi ludzie, którzy mówili, co dobrego zrobiła dla nich ta świetlica. Jak bardzo zmieniła ich życie – wyciągnęła z melin, zimnych domów, biedy. Wskazała drogę wyjścia.

– A wszystko to dzięki panu Michałowi, panu Antkowi, pani Ali i pani Małgosi – powiedział na koniec Maciek. – Oni dali nam swój czas, pieniądze, swoje serca. Dzięki nim ten świat nie jest taki straszny, jakby był bez nich… Zrobimy wszystko, by pan Antek do nas wrócił. I zrobimy wszystko, żeby kontynuować to, co tu zostało zaczęte. I bardzo byśmy chcieli, żeby pan Michał nam w tym pomógł. Bez niego to miejsce nie ma duszy.

Mówiąc to, patrzył w stronę wejścia. Spojrzałam. Stał tam Michał. Po jego nieruchomej twarzy spływały łzy.

Od tamtego dnia minęło osiem lat. Antek wrócił do nas dwa miesiące po otwarciu świetlicy. Przez te dwa miesiące młodzi chodzili do niego do domu codziennie, pomagali w rehabilitacji, opowiadali, czytali mu książki… I w końcu wybudzili go! Małgosia jakiś czas potem zaszła w ciążę i urodziła. A Michał… jeszcze w dniu otwarcia świetlicy, kiedy impreza się skończyła, wypisał się ze wszystkich mrocznych forów, choć minęły miesiące, zanim nienawiść z niego całkiem wyparowała.

Napisałam ten list dlatego, że kilka tygodni temu podobno proboszcz znów wypuścił z siebie jadowitą strzałę w kierunku „Feniksa”. Grzmiał, że w naszej parafii nie ma miejsca na liberalną hołotę. Że młodzież trzeba wychować na prawdziwych Polaków… Mam jednak nadzieję, że tym razem nie uda mu się popsuć tego, co dobre.