Obudziłam się bladym świtem i przez kolejną godzinę przewracałam się z boku na bok. Zwlekłam się z łóżka tuż po szóstej. Oczywiście wstałam nie tak jak trzeba, bo zawsze zapominam o przestrogach babci, która powtarzała: „Nigdy nie wstawaj lewą nogą, bo to przynosi pecha”. Podeszłam do okna, spojrzałam przed siebie i zamarłam – wschodzące znad horyzontu słońce było czerwone jak piwonie w moim ogródku. „Oj, niedobrze, to ewidentnie zły omen” 
– pomyślałam z przestrachem.

Tomek jeszcze smacznie spał, więc postanowiłam zrobić śniadanie i trochę poczytać. Wstawiłam wodę na herbatę, po czym opadłam na fotel i zaczęłam przeglądać moją ulubiony miesięcznik „Co przyniesie los”. Oczywiście zaczęłam od horoskopu. Zawsze od niego zaczynam. „W nadchodzącym tygodniu może pojawić się przed tobą możliwość dalekiej, egzotycznej podróży, gwiazdy jednak nie będą w położeniu, które sprzyjałoby jej podjęciu. Bądź ostrożna!” – przeczytałam poradę pod znakiem Panny.

„No tak, wprawdzie jestem Panną, ale żadne dalekie podróże mi nie grożą” – pomyślałam smutno. Wisiałam jeszcze bankowi całkiem pokaźną sumkę za kredyt mieszkaniowy, więc niby za co miałabym pojechać w daleką, egzotyczną podróż? Wolne żarty! Chociaż dobrze byłoby wybrać się w końcu z moim mężem w zaległą podróż poślubną. Nie pojechaliśmy nigdzie wcześniej, bo oszczędzaliśmy na mieszkanie, meble i coś tam jeszcze. Wiadomo, ciągle są jakieś wydatki.

Co dobrego może spotkać człowieka w takim dniu? 

Prawie zapomniałam o tej wróżbie, gdy o dziesiątej zadzwonił mój telefon i miła pani w słuchawce poinformowała mnie, że w esemesowym konkursie, do którego zgłosiłam się przed tygodniem, wygrałam dwuosobową wycieczkę na Lazurowe Wybrzeże!

W pierwszym odruchu oszalałam z radości. Ale już po chwili przyszła chłodna refleksja – to było przecież do przewidzenia. Od dawna o czymś takim marzyłam, a moje życzenie musiało się spełnić, bo zapowiadał je nie tylko horoskop, ale też Tarot, który postawiła mi ostatnio moja przyjaciółka, Kaśka. Ale, ale! Obok kart z zapowiedzią podróży były tam też karty zapowiadające kłopoty! Pamiętam, że nie przejęłam się wtedy nimi za bardzo. Wiadomo, nie ma róży bez kolców. Zresztą przecież nie wszystkie przepowiednie spełniają się stuprocentowo, choć ja jestem przekonana, że większość tak. 

Za to Tomek kompletnie w te „czary mary”, jak mówi, nie wierzy. Ciągle mi wypomina kominiarza, któremu kilka lat temu dałam 50 zł, gdy przyszedł w nowy rok z życzeniami. A przecież każdy wie, że kominiarz przynosi szczęście, więc nie mogłam go tak po prostu spławić

– Jakie szczęście? – prychnął mój ślubny. – Ten czarny pajac przyniósł ci tylko kiepsko skserowany „kominiarski kalendarz” z instrukcją, jak ustrzec dom przed pożarem. To nie jest warte nawet złotówki, a ty trzymałaś się przy tym za guzik od spodni tak, że omal go nie urwałaś.

Zobacz także:

„No i co, jak teraz wyglądasz, ty złośliwy niedowiarku?” – pomyślałam z mściwą satysfakcją, trzymając telefon przy uchu. Pełna optymizmu spytałam panią, jak będę mogła odebrać swoją wygraną, a ona poprosiła, żebym przysłała jej mejlem dane swoje oraz osoby towarzyszącej, a ona w zamian prześle mi wygenerowane elektronicznie bilety lotnicze oraz vouchery na zakwaterowanie.

Kiedy mój luby wstał, natychmiast podzieliłam się z nim nowiną.

– Kochanie, niespodzianka, jedziemy do Francji w romantyczną podróż!

– To rzeczywiście niespodzianka… – mruknął, ziewając. – Zrobiłaś skok na bank?

– Wygrałam konkurs!

– Serio? A kiedy mielibyśmy jechać? – spytał mój małżonek już z większym zainteresowaniem.

– W piątek przed długim weekendem – odparłam radośnie. – Cieszysz się, kochanie?

– Ja tak, ale nie wiem, czy ty będziesz… W piątek jest trzynastego  – rzucił, uśmiechając się ironicznie.

Zdrętwiałam. No tak, o tym nie pomyślałam. Co dobrego może człowieka spotkać w takim dniu. W samolocie chyba umrę ze strachu, zanim dolecimy. Tym bardziej że moja numerologia na ten dzień też nie jest najlepsza. Wszystko zdążyłam już sprawdzić…

Mimo to postanowiłam robić dobrą minę do złej gry.

– Wezmę ze sobą medalik ze świętym Krzysztofem, chroniący od złych przygód, i odpukam w niemalowane drewno – burknęłam bez przekonania. – I jeszcze postawię buty na parapecie, bo inaczej nie będzie ładnej pogody – pokiwałam głową.

– Nie bierz tylko do torebki podkowy na szczęście, bo przez wykrywacz metali nie przejdziesz – poradził mój małżonek i w sumie była to bardzo słuszna uwaga.

– Ta wyprawa może być szczęśliwa bez czterolistnych koniczynek i podków – odparłam. – Wystarczy, że my będziemy do niej pozytywnie nastawieni. Ale czterolistną koniczynę i tak zabiorę, bo mam ją specjalnie zasuszoną na takie okazje… – mruknęłam do siebie, jednak mój mąż to usłyszał.

Nigdy nie zrozumiem tych twoich guseł – westchnął. – Zabierasz czterolistną koniczynę. No dobra, a co by było, gdybyś zabrała ich trzynaście?

– A daj mi ty święty spokój, człowieku bez wiary – machnęłam ręką i czym prędzej zwiałam do kuchni.

Mimo kąśliwych uwag mój mąż był naprawdę szczęśliwy z powodu wyjazdu i mniej niż zawsze śmiał się z mojej skłonności do przesądów.
Na szczęście nic złego nam się nie przydarzyło ani podczas podróży, ani w czasie pobytu w tym bajkowym zakątku Francji.  Było po prostu cudownie – Marsylia, Awinion, Nicea, Cannes, Monaco i w końcu Monte Carlo, gdzie spędzaliśmy końcówkę naszej spóźnionej podróży poślubnej. 

Kiedy nie wrócił do wieczora, zaczęłam się niepokoić 

Ostatniego dnia mój małżonek zaproponował, by po południu pójść zobaczyć ulice, po których niegdyś jeździł Robert Kubica. Oczywiście kompletnie mnie to nie interesowało, więc odmówiłam i poszłam wykąpać się w hotelowym basenie. Gdy wróciłam, około osiemnastej, Tomka jeszcze nie było. Na początku nie byłam zbyt zaniepokojona. „Łazi gdzieś po mieście albo popija wino w którejś z nadmorskich knajp” – pomyślałam. Ale kiedy minęła dwudziesta, zaczęłam się niepokoić. W mojej głowie zaczęły pojawiać się czarne wizje. „Coś się stało – myślałam z narastającą paniką. „Przecież Tomek nigdy się nie spóźnia… Nie powinnam lekceważyć horoskopów, które ostrzegały mnie przed tym wyjazdem. Nie powinnam była jechać!”. 

Było już po dwudziestej pierwszej, kiedy otworzyły się drzwi do pokoju i wszedł mój małżonek z wielkim uśmiechem przyklejonym do twarzy. W ręku trzymał reklamówkę i patrzył na mnie z błyskiem w oczach.

– No tak, ja tu odchodzę od zmysłów, a ty tu sobie w najlepsze zakupy robisz! – wrzasnęłam.

– Przepraszam za spóźnienie. Przechodziłem obok kasyna i facet w liberii zaprosił mnie do środka. Pomyślałem, że być w Monte Carlo i nie zagrać, to jakby być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla. Więc wszedłem i postawiłem 100 euro na… trzynastkę.

– O Boże! – jęknęłam. – Przegrałeś nasze ostatnie pieniądze, prawda?

– Wręcz przeciwnie. Miałem niesamowity fart. Trzynastka wyszła cztery razy z rzędu. Omal nie rozbiłem banku. A później przeniosłem się jeszcze do stolika z pokerem i wiesz co… Nigdy jeszcze mi tak karta nie szła!  – powiedział, wysypując zawartość reklamówki na łóżko. – Mamy teraz 30 tysięcy euro. To prawie tyle, ile zostało nam kredytu mieszkaniowego.

Oniemiałam na widok piramidki banknotów na hotelowym łóżku. 

Chyba przestanę wierzyć w przesądy… – wymamrotałam, spoglądając w okno, za którym purpurowe słońce, jak piwonie w moim ogródku, właśnie zachodziło za horyzont.

 – Ale, ale… Powiedz, co robiłaś na tym basenie? Bo mi ta karta naprawdę szła podejrzanie dobrze. A jest takie przysłowie, że kto ma szczęście w kartach, ten… Sama zresztą wiesz najlepiej – puścił do mnie oko.