Wielkie bukiety kwiatów śniły mi się od dzieciństwa. I to nie tylko polnych, takich jakie zbierałam na łące, za domem. Często były to egzotyczne okazy, strojne ikebany, a nawet bukiety z… warzyw. Na przykład pęczki dorodnych rzodkiewek połączone z paprociami. Czasem mówiłam o tym mamie. Tylko, że ona nie słuchała mnie uważnie, bo zawsze miała coś do zrobienia. A to krowę wydoić, a to chwasty powyrywać, obiad nastawić, pranie powiesić. Kwiaty się dla niej nie liczyły. A takie ze snów – to już zupełnie.

Gdybym jednak sama umiała wtedy odczytać podpowiedzi mojej podświadomości, być może nigdy nie czułabym się tak beznadziejnie z samą sobą. Może szybko rozwiałoby się poczucie, że nic nie jestem warta i urodziłam się tylko po to, by znosić upokorzenia. Jednak nie odczytałam ich w porę i straciłam wiele lat. Choć nie wiem, czy powinnam tak myśleć, bo przecież nic nie dzieje się bez przyczyny, a każda chwila nas czegoś uczy.

Siedzieć w domu, to nie sztuka

Wyrosłam i zapomniałam o kwiatach. Skończyłam technikum, dostałam dyplom chemika. Wyszłam za mąż. Na początku było cudownie, jak pewnie w każdym związku. Ale kiedy urodziła się Martyna, a potem Jacek, zaczęły się schody.

Nie pracowałam, bo Marek miał małą firmę budowlaną, która całkiem nieźle prosperowała. Dla mojego męża było oczywiste, że ja zajmę się domem i dziećmi, a on będzie utrzymywał rodzinę. Pochodził z tradycyjnego domu, w którym kobiety nigdy nie pracowały zawodowo. Tak samo miało być u nas. I tak było. On zarabiał, dawał pieniądze na dom. Nigdy nie były to jednak kokosy, często musiałam mocno kombinować, by na stole stał obiad z dwóch dań, żeby były zapłacone rachunki i żebyśmy, my i dzieci, mieli najpotrzebniejsze rzeczy. Nieraz kłóciliśmy się o pieniądze. Zwłaszcza wtedy, gdy kupowałam coś sobie.

– No i po co ci te buty? – mąż pytał zły, gdy pokazywałam mu nowe czółenka za okazyjną cenę. – Nie wystarczą ci te, które masz?! Ciężko haruję, a ty trwonisz kasę na prawo i lewo!

Połykałam wtedy łzy, bo czułam się kompletnie nierozumiana. Przecież nie byłam zakupoholiczką, która codziennie łazi po sklepach i bierze co popadnie. Ciągle oszczędzałam.

– Dziwne, że nie widzisz, jak się staram – mówiłam rozżalona. – To nie jest łatwe utrzymać czworo ludzi z tych pieniędzy, jakie mi dajesz!

Zobacz także:

– Tak? – wkurzył się nie na żarty. – To może sama spróbuj zarobić na dom. Zobaczysz, że to nie kaszka z mleczkiem!

– Spróbuję – ja też się zdenerwowałam. – Tylko kto wtedy to wszystko ogarnie? Kto zajmie się domem, dziećmi i całym tym majdanem, który mam na głowie od rana do wieczora?

– Och, straszne rzeczy – zadrwił. – Siedzieć w domu, to nie sztuka. Codziennie mierzyć się ze światem jest znacznie trudniej!

Głowę miałam zajętą myśleniem

Poczułam się tak, jakby mi ktoś nóż wbił w serce. Mój mąż bardzo mnie zranił. Nie odezwałam się wtedy do niego ani słowem. Jednak po kilku dniach milczenia, stwierdziłam, że możemy zawrzeć układ. Nie miałam wtedy jeszcze pojęcia, co zrobię, ale czułam, że dam sobie radę.

– Posłuchaj – zagadnęłam go trzy dni później w kuchni, kiedy już pozmywałam po kolacji, bo on przecież nie ruszył palcem. – Możemy się umówić, że jeśli znajdę pracę lepiej płatną od twojej, to przejmę obowiązki utrzymania naszej rodziny. Ale wtedy ty będziesz musiał robić wszystko to, co ja do tej pory.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. W jego znów czaiła się drwina. Miał mnie za nic. Uważał za głupią kurę domową, która niczego nie potrafi oprócz krzątania się po domu.

– Daj spokój – zaśmiał się i pojednawczo klepnął mnie w ramię, jakbym była jego kumplem z roboty. – Co ty umiesz? Wiesz, jak trudno teraz o robotę?

Poczułam, jak rośnie we mnie złość. Przypomniałam sobie cytat z jakiegoś poradnika psychologicznego: „Złość może być pierwszym impulsem do zmiany. Gdy ją poczujesz, przekuj na pozytywne działanie”. Zaczęłam więc intensywnie myśleć, co zmienić. Od rana do wieczora głowę miałam zajętą wymyślaniem. Własny biznes? Ale jak zacząć, gdy nie mam żadnej gotówki na początek? Praca w biurze nie wchodziła w grę, zarobiłabym najwyżej na opłaty. Poza tym, znaleźć nawet taką, też nie jest łatwo. Gotowanie? Szło mi całkiem nieźle. Może jakiś bar mógłby mnie zatrudnić? Przeszukałam ogłoszenia, zadzwoniłam w kilka miejsc. Niestety, wymagali wykształcenia kulinarnego. Nie chciałam być nianią, woźną w szkole ani pomocą u fryzjera. Tylko takie oferty były dostępne.

Cholerne męskie ego!

Głowa mi puchła od zastanawiania się, co robić. I wtedy przypomniała mi się historia Alberta Einsteina, którą przeczytałam w jakimś kobiecym magazynie. Otóż ten geniusz był leniem. Często siedział w wannie i bawił się bańkami mydlanymi. W taki sposób zresztą wymyślił podobno teorię względności: gdy patrzył, jak bańki się rozszerzają. Wpadło mi do głowy, że może więc niekoniecznie trzeba intensywnie myśleć, żeby stworzyć coś genialnego? Wszyscy wielcy ludzie wymyślali niesamowite rzeczy podczas relaksu, a nie gdy intensywnie nad czymś pracowali. Może właśnie tak powinnam zrobić?  

Przestałam się zastanawiać i zajęłam wyłącznie domem i dziećmi. Ale pod poduszkę włożyłam kartkę z poleceniem dla swojej podświadomości: „Znajduję dla siebie najlepszą pracę, która przynosi mi zadowolenie i godziwe pieniądze, za które jestem w stanie utrzymać rodzinę”.

Zaczęłam spać spokojnie, głęboko przekonana, że teraz wszystko się uda.

– No i jak idzie szukanie intratnego zajęcia? – dwa dni później Marek zagadnął mnie zgryźliwie, gdy parzyłam mu kawę do termosu. – Dajesz radę?

– Szukam – odparłam wymijająco. – Jeszcze szukam.

To powodzenia – mruknął. – Mam kumpli, którzy szukają tak od dwóch lat. A żona jednego z nich chodzi po domach i sprząta. Może czymś takim byłabyś zainteresowana? – zaśmiał się szyderczo.

Nie dałam się sprowokować. Tylko przykro mi było, że Marek rozmawia ze mną jak z obcą osobą. Tak, jakby znalezienie przeze mnie pracy nie było także w jego interesie. Cholerne męskie ego!

Postanowiłam, że się nie poddam

W przeddzień mojego olśnienia poszłam na długi, wieczorny spacer. Dzieci już spały. Marek oglądał z kolegą mecz. Nie miałam tam co robić. Szłam, głęboko oddychałam i cieszyłam tym, że tak dużo dostałam od życia: udane dzieci, zdrowie, dach nad głową i w końcu, co by nie mówić, męża, który w sumie nie był zły. Uspokoiłam się, wyciszyłam. Dużo później zrozumiałam, że to właśnie był klucz do sukcesu – brak lęku. Ufność, że wszystko się uda, że będzie dobrze.

W nocy spałam świetnie. Rano obudziłam się radosna, ze świeżą głową. Usiadłam na łóżku i przypomniałam sobie swój sen: układałam na wielkim stole piękny stroik z kwiatów. Dookoła byli uśmiechnięci ludzie. Miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś konkursie, ale nie miałam poczucia presji, walki o zwycięstwo. Po prostu robiłam to, co kochałam – rozmawiałam z kwiatami i tworzyłam z nich małe dzieła sztuki. Wtedy zrozumiałam, że zawsze chciałam być kwiaciarką, czy jak to się teraz mówi – florystką. Od dzieciństwa bukiety, które tworzyłam – i w snach i na żywo – wzbudzały podziw.

Kiedy tylko Marek wyszedł do pracy, usiadłam do komputera i znalazłam kurs dla florystek. Nie był tani. Zadzwoniłam do mamy i poprosiłam ją o pożyczkę. Jednak ona, jak przypuszczałam, wcale się do niej nie kwapiła.

– Dziecko, daj sobie spokój! – jakbym widziała jej skrzywioną twarz. – Źle ci się wiedzie? Masz gdzie mieszkać i masz co do garnka włożyć.

Jasne! Wszystkie kobiety z tamtej epoki wciąż myślą, że jak masz chleb i mąż cię nie bije, to jesteś szczęściarą.

Postanowiłam, że się nie poddam. Trochę mi było głupio, ale zadzwoniłam do Ewy. Kończyłyśmy razem technikum chemiczne. Nie spotykałyśmy się często, więc moja prośba była trochę na wyrost. Z drugiej strony wiedziałam, że ona ma pieniądze. Razem z mężem prowadziła lecznicę dla zwierząt. Ze ściśniętym gardłem poprosiłam ją o pożyczkę. Powiedziałam jej też o swoim pomyśle.

– No, nareszcie – westchnęła.

– Co, nareszcie? – nie zrozumiałam.

– Nareszcie pomyślałaś o sobie – zaśmiała się. – Zawsze wiedziałam, że choć dzieci i dom są najważniejsze, do czegoś jeszcze masz talent. Jasne – zawiesiła głos. – Pożyczę ci. Wierzę, że zrobisz z tą kasą coś dobrego.

– Kochana jesteś! – zawołałam uradowana. – Odwdzięczę się. Zobaczysz!

– Nie musisz. Oddasz, jak już staniesz na nogi.

Żeby wszyscy byli oczarowani

Dalej wszystko potoczyło się szybko. Zapisałam się na kurs. Trwał trzy weekendy z rzędu. Powiedziałam Markowi, żeby zajął się dziećmi. Najpierw zrobił wielkie oczy. Potem podejrzliwie spytał, skąd wzięłam pieniądze na kurs.

– Nie martw się tym. Nie z domowego budżetu, bo przecież nawet nie mamy takich oszczędności – powiedziałam. – Dałam sobie radę.

Marek nie był zachwycony, że w weekend to on będzie musiał odgrzewać dzieciom zupę i robić sałatkę, ale w końcu łaskawie się zgodził.

Kwiaty pod moimi palcami same się układały.

– Jakby się pani do tego urodziła – powiedziała zachwycona moimi projektami instuktorka na kursie. – Ma pani wyjątkowy talent!

Wygrałam konkurs na zakończenie szkolenia. Zrobiłam wieniec z ostów i żurawiny, który zachwycił wszystkich. I ku mojej radości dostałam pierwsze zlecenie: przybranie sali restauracyjnej na 50-lecie ślubu. Para nie była biedna. Mąż chciał, żeby było najpiękniej, jak tylko można.

– Zapłacę pani pięć tysięcy złotych – powiedział. – Tylko musi być tak, żeby wszyscy byli oczarowani.

– Oczywiście – przytaknęłam uszczęśliwiona. – Tak będzie.

Wiedziałam już, że to potrafię! Miałam poczucie, że mogę wszystko. Niczego nie byłam tak ciekawa, jak oczu Marka, gdy mu powiem, że dostałam zlecenie na taką dużą sumę pieniędzy.

Niedowierzanie i podziw

Kiedy wróciłam do domu, dzieci się na mnie rzuciły.

– Mamo, gdzie byłaś? – zawołała Martynka. – Tak długo na ciebie czekamy!

– Byłam… – chwilę się zastanowiłam – w pracy.

Marek prychnął. Popatrzyłam na niego triumfująco. Nie mogłam i nie chciałam ukrywać swojej radości.

– Czy możesz przygrzać mi zupę? – zapytałam tonem, którego wcześniej pewnie u mnie nie słyszał. – Jestem strasznie głodna.

Wzruszył ramionami, ale poczłapał do kuchni, a ja poszłam za nim.

– Będę musiała założyć firmę – oznajmiłam. – Dostałam pierwsze zlecenie.

Popatrzył na mnie zaskoczony.

– Naprawdę?

– Za pięć tysięcy złotych. To zdaje się tyle, ile nawet nie zawsze dostajesz za miesiąc?

Łyżka wypadła mu z ręki. Był w szoku. W jego oczach zobaczyłam coś jakby...niedowierzanie. Ale i podziw.

– Ale… Jak to?

– Okazałam się najzdolniejszą uczennicą – uśmiechnęłam się radośnie. – Może będę najlepsza na świecie?