Nie należę do kobiet przesadnie dbających o mieszkanie. Mam wiele koleżanek, które ciągle coś remontują, dopieszczają. Wydają mnóstwo pieniędzy na to, by ich domy były modne i nowoczesne. Takie, którymi można się pochwalić. Moje mieszkanie jest schludne i zadbane. Żyjemy tu już dwadzieścia lat i przez ten czas nie przeprowadziliśmy generalnego remontu. 

Stopniowo wymieniam meble i odświeżam ściany i podłogi. Parkiet cyklinowałam już dwa razy, gdy większość sąsiadek dawno wymieniła te stare, niemodne minideseczki na panele. Kilka razy sama malowałam ściany. Mąż mi tylko meble poodsuwał. On nie miał na to czasu, bo ciągle pracuje. A co robi? Wykańcza domy i mieszkania. Cudze.

Tak jest. Mam męża złotą rączkę, rozchwytywanego fachowca, a sama maluję ściany w pokojach. Stara prawda mówi, że szewc bez butów chodzi. Tak jest u nas. Janek bierze mnóstwo zleceń, dobrze zarabia, ale potem nie ma siły na pracę w domu. Jakoś sobie z tym radzę. Raz tylko doszło między nami do poważnego spięcia. To była bitwa o łazienkę.

Nie remontowaliśmy jej przez dwadzieścia lat. Aż się prosiło, by coś tam zrobić. Wszystko było stare, poobijane, jak z innej epoki. Dlatego nieśmiało namawiałam męża, żebyśmy się tą starą łazienką zajęli. Pieniądze nie były problemem. Oszczędności, które udało nam się zgromadzić dzięki jego ciężkiej pracy, wystarczyłyby na cztery takie remonty. Ale co z tego?

Nawet dziury w ścianach wiercę sobie sama. Musze znaleźć na niego sposób!

– Nie, no nie dam rady. Ani w tym miesiącu, ani w następnym. Wziąłem trzy roboty, a Rysiek się rozchorował i chce, żebym przejął jego zlecenie – tłumaczył.

– A co mu się stało?

– Chyba reumatyzm… Nie wiem, nie pytałem. Coś z przepracowania. Nie jesteśmy już młodzi. A ty jeszcze chcesz, żeby po godzinach w domu zasuwał.

Zobacz także:

– Jasiu, przecież wiesz, że oszczędzam cię, jak tylko mogę. Ale ta nasza łazienka to jakiś koszmar. Nie widzisz tego?

– Gorsze widywałem. Wszystko, co trzeba, można zrobić – uśmiechał się.

– W robocie takie glazury ludziom robisz, że aż oczy wychodzą na wierzch, a w domu kąpiesz się w starej pieczarze. Nie wstyd ci? – złościłam się na niego. 

– Wolę się wstydzić, niż położyć do trumny z przepracowania. Dajże mi spokój. Pogadamy za dwa miesiące.

No i wracaliśmy do tej rozmowy po dwóch miesiącach, a on powtarzał to samo. Że ma za dużo pracy, jest zmęczony i po godzinach myśli tylko o tym, żeby się położyć. Ręce mi opadały. Już nawet nikomu nie mówiłam, że kiedy chcę powiesić obrazek albo półeczkę, dziury w ścianach wiercę sobie sama. Nie chwaliłam się też, że psującą się toaletę własnoręcznie naprawiam. I że sama wymieniam zawiasy w szafkach i uszczelki w kranie. Nauczyłam się tego przy mężu na początku małżeństwa. Wtedy miał jeszcze siły i ochotę na robotę w domu.

Ale łazienki sama sobie przecież nie wyremontuję. To byłoby wariactwo. Wariactwem byłoby też zatrudnianie fachowca do remontu, skoro mąż robi to na co dzień. Raz nawet w trakcie kolejnej dyskusji nad naszą łazienką rzuciłam taki pomysł. Janek wyśmiał mnie wtedy i stwierdził, że oszalałam. Dlatego odpuściłam.

Pomysł jednak wrócił. Mąż mnie sprowokował. Któregoś razu dostał zlecenie w dużym domu. Jego właściciele byli bogaci, więc pracował na najlepszych materiałach. Miesiąc żył tym zleceniem. Stresował się, przejmował, harował po dwanaście godzin. Gdy skończył, zabrał mnie nawet do tego domu, żebym sama zobaczyła, jakie cudo zmajstrował. I rzeczywiście! Łazienka była przepiękna!

– Patrz na tę baterię. Szefowa z Włoch sprowadziła specjalnie na zamówienie. Pół dnia ją zakładałem – opowiadał. 

– A widzisz wannę? Drewniana! Tylko trzeba ją wycierać po każdym kąpaniu. Ale wygląda wspaniale, czyż nie?

– No tak, bardzo ładna! – chwaliłam.

– Szefowa też się cieszyła, jak ją zamontowałem. Była bardzo zadowolona.

Tak mi o zadowoleniu tej swojej „szefowej” piał, że aż się zrobiłam zazdrosna. Poczułam się jak kopciuch, który sam w domu wszystko ogarnia, podczas gdy mąż dopieszcza mieszkania innym kobietom. I chyba Janek to zauważył, bo zaraz zaczął pytać, czemu mam dziwną minę. Odpowiedziałam mu szczerze, a on skwitował to ulubionym powiedzeniem:

– Oj, Gośka. Wydziwiasz!

Tak mnie wkurzył tym „wydziwianiem”, że podjęłam decyzję. Postanowiłam, że sama zostanę „szefową”. Zaraz na drugi dzień, jak tylko znalazłam wolną chwilę w pracy, zaczęłam szukać dobrego fachowca. Miałam z tym jednak problem, bo nie wypadało wziąć pierwszego lepszego z ogłoszenia. 

Musiał to być ktoś dobry, żeby Janek nie miał żadnych podstaw do krytykowania jego pracy. Zadzwoniłam więc do żony tego Ryśka, co się pochorował na reumatyzm. Poprosiłam ją, żeby wyciągnęła ze swojego męża informację, który z ich kolegów jest najlepszy. Dziewczyna szybko się uwinęła i zaraz miałam numer telefonu. Zadzwoniłam.

Ale żebyście się przeze mnie nie rozwiedli

Facet miał na imię Artur. Przyszedł, pooglądał wszystko, wypytał, wycenił, a ja się trochę potargowałam. W końcu ustaliliśmy kosztorys i datę rozpoczęcia prac. Mężowi oczywiście, nic nie powiedziałam, a i ten Artur niczego się nie domyślił. Poprosiłam go tylko, żeby w pierwszy dzień przyjechał trochę później, na dziewiątą. Tym samym miałam pewność, że Janek nie wyrzuci go z rana, bo sam wychodził z domu o siódmej do pracy. Taki miałam chytry plan.

No i w końcu przyszedł ten dzień. Wyprawiłam męża z domu, a Artur przyjechał dwie godziny po nim – punktualnie o dziewiątej. Od razu zabrał się za skuwanie starych kafli. Nowe miałam już zamówione. Razem z bateriami i wanną miały przyjechać z hipermarketu za trzy dni. Wybrałam je w tajemnicy przed mężem.

Pan Artur kuł, a ja się kręciłam dookoła i trochę mu pomagałam. Specjalnie wzięłam w pracy wolne, żeby koniecznie być w domu, kiedy mąż wróci. Dzień upłynął nam szybko i równo o siedemnastej usłyszałam szczęk klucza w zamku. Serce waliło mi jak młotem, bo bałam się reakcji Janka. W końcu stanął osłupiały w przedpokoju i zobaczył, że w jego łazience pracuje jakiś facet.

– Co jest, do cholery?! – krzyknął, a mój fachowiec podskoczył jak oparzony. Dopiero wtedy się nawzajem rozpoznali. 

– Artur!?

– Janek?

– A co ty tutaj robisz?

– Ja, pracuję. A ty…?

– Gośka! Coś ty wymyśliła, do diabła? Co tu się dzieje?

– Wy się znacie? – dopytywał pan Artur, bezbrzeżnie zdumiony.

– Czy się znamy? To moja żona! A to moje mieszkanie!

– Pani Małgorzato. O co tu chodzi?

– No właśnie, Małgosiu. Powiedz to nam obu! – zachęcał mnie mąż.

Gdy im wyjaśniłam, obydwaj byli bardzo zdziwieni. Nie wiem, który bardziej. Plan się jednak powiódł. Janek wstydził się awanturować przy koledze, więc powstrzymywał emocje. Kolega natomiast nabrał skrupułów i już chciał ze zlecenia rezygnować, ale wtedy w moim mężu odezwała się zawodowa lojalność.

– Zrób, chłopie, do końca. Przecież cię nie pogonię. Zlecenie to zlecenie… Zostawisz je i będziesz miał dwa tygodnie puste przebiegi. Szkoda twojego czasu – powiedział Janek.

– Dobra. Ale żebyście się przeze mnie nie pozabijali!

– Spokojnie.

– Nie ma obaw – uśmiechnęłam się.

Nie rozwiedliśmy się, ale mąż nie odzywał się przez tydzień. Dopiero po siedmiu dniach zaczął coś odburkiwać, a po dwóch tygodniach już prawie normalnie rozmawialiśmy. 

Pan Artur skończył robotę, a Janek sam mu podziękował i pochwalił jej jakość. Na tym się cała sprawa skończyła. A ja od tego czasu mam nową, piękną łazienkę.  I męża fachowca na każde zawołanie.