Moi dziadkowie mieli niewielki domek na obrzeżach miasta. Za płotem zaczynały się łąki, zza nich wyłaniały się pasma pól, a w oddali zielenił się las. Pamiętam, jak spacerowałam z dziadkiem drogą pośród falujących łanów zboża i zbierałam kwiaty na łące. Mama nauczyła mnie pleść z nich wianki. 

Lubiłam też jeździć z babcią rowerem do lasu, gdzie zbierałyśmy jagody, barwiące moje palce na fioletowo. W upalne dni kąpałam się w basenie, który dziadek stawiał w ogrodzie nieopodal altany. Pamiętam też, że latem nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, niemal płakałam, gdy trzeba było wracać do domu. I odgrażałam się, że jak będę duża, też zamieszkam na wsi. Wydawało mi się, że wieś to pola, las, łąka. 

– Skarbie… – babcia głaskała mnie po głowie. – Prawdziwa wieś jest za lasem. Tutaj ludzie nie mają gospodarstw, nie hodują zwierząt. 

– I tak będę tu mieszkać – upierałam się. 

Dorosłam, wyszłam za mąż, urodziłam własne dzieci, ale na dnie serca wciąż tliło się moje szczenięce marzenie. Często przed snem wyobrażałam sobie, że siedzę przed własnym domkiem. W moim ogródku rosną malwy, pachnie maciejka, uśmiechają się do mnie rumianki i bratki. A potem siadamy całą rodziną przy drewnianym stole, zajadamy się własnoręcznie przeze mnie upieczonym chlebem podanym ze świeżutkim masłem i sałatką z pomidorów, oczywiście z własnego ogródka. 
Przeniosłabym się na wieś bez wahania, ale wtedy nie mieliśmy na to środków. 

Praca na roli nie była tym, czego chciałam. Tutaj miałam odpoczywać

Kiedy dziadkowie zmarli, ich dom odziedziczyli moi rodzice. 

– Możemy przepisać go na was – zaproponowała mama, której nie paliło się do przejmowania rodzinnej schedy. 

Zobacz także:

Mój mąż nie był zachwycony.  

– To ponad pięćdziesiąt kilometrów stąd. Jak wyobrażasz sobie dojazdy do pracy?

No, nie wyobrażałam sobie. 

– Ale możemy go sprzedać, jeśli mama nie ma nic przeciw temu – mama kiwnęła głową na znak, że nie ma. – A za otrzymane pieniądze przeprowadzić się na wieś! – zaklaskałam z radości w dłonie jak mała podekscytowana dziewczynka. 

– Kochanie, pamiętaj… – tłumił mój entuzjazm Wojtek. – Praca, szkoła...

– A co, jesteśmy jedyni we wszechświecie? Przecież ludzie mieszkający na wsi też jakoś dojeżdżają do pracy – zripostowałam. 

– Zapominasz, że większość z nich wciąż żyje z pracy na roli, z hodowli. 

Cóż… Akurat praca na roli czy hodowanie świń nie było moim marzeniem. Ja po prostu chciałam mieszkać na wsi, tam ładować akumulatory, odpoczywać, oddychać, ale pracować w mieście.

Ostatecznie sprzedaliśmy dom po dziadkach, pieniądze odłożyliśmy i postanowiliśmy zaczekać, aż dzieci skończą szkoły i się usamodzielnią. Nie przewidzieliśmy tego, że wyjadą na studia w różne strony Polski. 

– Teraz możemy wreszcie poszukać twojego wymarzonego domu na wsi – pocieszał mnie Wojtek. – Do emerytury jeszcze trochę nam brakuje, ale może znajdziemy miejsce, skąd dojazdy do pracy nie będą zbyt męczące. 

Rozpoczęliśmy poszukiwania. Niestety żadna z ofert nie przypadła nam do gustu. Peryferie miasta to nie wieś, a domy na prawdziwej wsi znajdowały się za daleko od naszego miasta. Po roku chciałam się już poddać, jednak, o dziwo, teraz Wojtek mnie namawiał. Jakbym zaraziła go swoim marzeniem.

– Czekałaś tyle lat, to możesz poczekać jeszcze trochę. W końcu coś znajdziemy, musimy tylko szukać do skutku.

Miał rację. W kolejnym roku znaleźliśmy idealny dom. Ceglany, parterowy, z ogródkiem, warzywniakiem i niewielkim sadem. Do tego miał własny kawałek pola i łąkę! Oczywiście trzeba było go wyremontować, ale mieliśmy na to siły i pieniądze. Jedyny minus: od miasta dzieliłoby nas ponad trzydzieści kilometrów. 

– Mamy auto, poradzimy sobie – przekonywał Wojtek. 

– A jak auto się zepsuje? 

– To będziemy jeździć autobusem. 

– Ale tu jest jeden przystanek… 

– Więc weźmiemy urlop na te kilka dni. Kobieto, całe życie marzyłaś o domu na wsi, a teraz wymyślasz problemy. 

Chyba faktycznie na siłę wymyślałam, co się może nie udać. Może bałam się tego, że moje marzenie wreszcie się zrealizuje i już nie będę miała o czym marzyć? A może po prostu obawiałam się poważnej życiowej zmiany?

Ostatecznie kupiliśmy dom i zaczęliśmy go remontować. No a gdy skończyliśmy, przeprowadziliśmy się i moje marzenie musiało zmierzyć się z rzeczywistością. 

– Tu jest cudownie… – westchnęłam z lubością, gdy wieczorem usiedliśmy na ławeczce przed domem. 

– Gdyby tylko ten pies tak nie ujadał – zauważył Wojtek. 

Pies sąsiadów szczekał na każdego, kto się zbliżył się do płotu ich gospodarstwa czy choćby tylko przechodził obok. Azor zaczynał koncert, do którego szybko dołączały pozostałe psy w okolicy. Znowu westchnęłam, ale nie było to westchnienie kogoś rozmarzonego. 

Dopóki mieliśmy urlop, dało się to znieść, bo mogliśmy dłużej pospać, ale kiedy zaczęliśmy dojeżdżać do pracy, ciągłe szczekanie stało się naprawdę męczące. Bywało, że już zasypiałam, gdy nagle wybudzało mnie ujadanie Azora. Zamykałam okna, ale i tak było go słychać. 

Podobnie jak pianie koguta nad ranem, a potem gdakanie kur. Mogłam wstać po piątej, żeby zdążyć na siódmą do pracy, ale kogut robił pobudkę wcześniej. Zrywałam się zła i niewyspana. Pocieszałam się myślą o niedzieli. Wiedziałam już, że w niedzielę jest tutaj cicho. Nie licząc odgłosów wydawanych przez zwierzęta. Jednak nie przewidziałam, że nadszedł czas żniw, a potem wykopków, traktory jeździły po wsi od świtu. Świątek, piątek czy niedziela.

Do tego dochodził smród rozrzucanego obornika, muczenie krów, meczenie kóz, odgłosy codziennego obrządku w gospodarstwie sąsiadów, trzaskanie wiadrami, nawoływania, warkot i terkot maszyn. To nie był łatwy początek. 

Ale pewnego dnia coś się zmieniło

Niejednokrotnie miałam ochotę wykrzyczeć sąsiadom, żeby ograniczyli te hałasy, jednak brakowało mi odwagi. W końcu byli u siebie. To ja byłam tu obca. Zaciskałam więc zęby i przeklinałam dzień, w którym zachciało mi się przeprowadzki na prawdziwą wieś. Nie tylko ja miałam „sielskiej, anielskiej” po dziurki w nosie. 

– Wyobrazi sobie pani, pani Izo – sąsiadka, od której regularnie kupowaliśmy jajka i masło, przysiadła na ławeczce – że te miastowe, co to sprowadziły się tu ledwie tydzień temu, już zgłosili na policję, że im zakłócamy ciszę nocną. Bo traktory po wsi jeżdżą! – oburzała się. – A niby gdzie mają jeździć, jak to wieś? Przecież tu ludzie z roli żyją. Przecież to trzeba wstać przed świtem, wyjechać w pole, obrobić, zdążyć przed deszczem….

Ona pomstowała na przewrażliwionych miastowych, a ja tylko kiwałam głową. Bo co miałam jej powiedzieć? Że mnie też to przeszkadza?

– Po co w ogóle sprowadzili się na wieś? – zadała zasadnicze pytanie. – Wiadomo, że tu jest robota, czasami smród i hałas. Czego oni się spodziewali? Raju na ziemi jak z reklamy? Paniska, cholerka. Przyjadą i wszystko im przeszkadza. Po świeże mleko czy jajka przyłażą i marudzą, że im drogo, bo w markecie taniej. To niech jedzie jeden z drugim do marketu, a nie zawraca mi gitarę. 

Znowu pokiwałam głową. 

– Ja nie stąd, ja tu dopiero po ślubie zamieszkałam. Też się w mieście wychowałam, ale wiedziałam, że skoro biorę sobie rolnika za męża, to lekko nie będzie. Ale sama chciałam, za miłością poszłam, że tak powiem. Wy też sami chyba tutaj właśnie żyć chcieliście? 

Zawahałam się. 

– Wie pani, tak naprawdę to było moje marzenie od dzieciństwa…

Zrewanżowałam się jej opowieścią o spacerach z dziadkiem, zbieraniu jagód z babcią, wiciu wianków, sielskiej ciszy... 
Sąsiadka przyglądała mi się długo i uważnie. W końcu się uśmiechnęła.

– Oj, to ci się, pani Izo, oczekiwania rozminęły z rzeczywistością, co? Bo tu i zwierzaki hałasują, i maszyny, do lasu kawał drogi, a jagód w nim coraz mniej. Ale niech się tak pani nie przejmuje – sąsiadka poklepała mnie po ramieniu. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Mnie tu też na początku ciężko było. 

Sąsiadka dawno się pożegnała, a ja nadal siedziałam na ławeczce i patrzyłam na rosnące w ogródku kwiaty. Potem poszłam do warzywniaka, poprzyglądałam się rosnącym jarzynom. Przeszłam przez sad, założony przez poprzednich właścicieli, i zerwałam z drzewa piękną dużą gruszkę. Pachniała słońcem i czymś nieokreślonym. Powoli przespacerowałam się naszą łąką, popatrzyłam na pasy pól w oddali. Dotarł do mnie zapach ziemi… I poczułam, że jestem na właściwym miejscu. 

– Izuniu! – usłyszałam głos męża. Szedł do mnie przez łąkę, brodząc w kwiatach. 

– Jak tu pięknie, prawda? – przytulił się do mnie. – Dziękuję ci, skarbie. Dobrze, że się tu przeprowadziliśmy. Nie zawsze jest różowo, ale gdzie jest? Już lepiej, żeby w naszym raju wiało obornikiem niż spalinami. A pianie kogutów o poranku też da się znieść, prawda? 

Prawda…Dni mijają, a ja coraz bardziej kocham nasz dom i wszystkie odgłosy wsi.