Dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, mama powtarzała mi, że dzieciństwo to najpiękniejszy moment w życiu człowieka. W miarę upływu czasu świat traci barwy. Tylko, że moje dzieciństwo wcale nie było kolorowe. Ojciec, choć nieźle zarabiał na kolei, to sprawiał, że dzieciństwo miało raczej szare barwy. Byłam najstarsza z trójki rodzeństwa. Za wszelką cenę chciałam się wyrwać z domu. Jak najszybciej.

Pośpiech, jak wiadomo, nie jest najlepszym doradcą – ja w pośpiechu wybrałam męża. Tadeusz był, delikatnie rzecz ujmując, bardzo rozrywkowym człowiekiem. Co prawda spokojny, ale z nałogami i słabością do kobiet. To, że nie wracał na noc do domu już w trzecim roku naszego małżeństwa stało się normą. Po tym jak wyrzucili go z pracy, zniknął na dobre z mojego życia. Po dwunastu latach małżeństwa zostawił mi po sobie dom i dwoje dzieci. Nie szukałam go. Uznałam, że nawet lepiej się stało, przynajmniej nie będzie mi przynosił więcej wstydu. Od dawna już go nie kochałam. 

Pojawiły się kolejne problemy, zaczęłam tracić kontrolę

Musiałam zacząć radzić sobie zupełnie sama. Udało mi się dostać pracę kucharki w pobliskiej restauracji. Okazało się, że całkiem nieźle sobie radzę, a co najważniejsze mam wyczucie smaku. Zaczęłam też dorabiać na imprezach okolicznościowych: komuniach, weselach i chrzcinach. Finansowo stanęłam na nogi. Niestety dzieci prawie mnie nie widywały. Nie trzeba było dużo czasu, a pojawiły się pierwsze problemy w szkole. Jedenastoletni syn, Andrzej, przynosił coraz gorsze oceny, a z młodszą córką, Pauliną, nauczyciele prawie w ogóle sobie nie radzili. Była krnąbrna i niegrzeczna.

Zaczęłam popadać w nałóg, który tylko niszczył rodzinę od środka. Stopniowo zaczęłam tracić kontrolę nad swoim życiem i życiem moich dzieci. Nawet się nie obejrzałam, a syn po tym jak ledwo skończył zawodówkę, dostał wezwanie do wojska. Zostałam w domu z moją nastoletnią córką, która choć śliczna jak z obrazka, to sprawiała po wyjeździe brata jeszcze większe problemy niż dotychczas. Była chamska, klęła jak szewc, paliła jak smok, chodziła na wagary i nie wiem co jeszcze, bo nie rejestrowałam wszystkiego. Kilka razy próbowałam nawet z nią rozmawiać, ale jakim autorytetem mogła być dla młodej dziewczyny taka matka jak ja?

Miałam już dość… I wtedy z wojska wrócił Andrzej i przywiózł ze sobą anioła. Anioł – choć nie od razu tak o niej myślałam – miał na imię Marzena i wychował się w domu dziecka. Ta dziewiętnastoletnia dziewczyna o posturze dziecka i pięknym uśmiechu miała, jak zakomunikował mi mój syn, za trzy miesiące zostać jego żoną. Bałam się, że Andrzej za szybko podejmuje tak ważną decyzję, że popełnia ten sam błąd co ja kiedyś. Ale wyglądał na szczęśliwego, dziewczyna miała w sobie tyle uroku osobistego, że zwyczajnie nie miałam siły się kłócić.

Moja synowa sprawiała, że czułam się jej potrzebna

Trzy miesiące później, Marzena już jako żona Andrzeja, wprowadziła się do naszego domu i… wszystko się zmieniło. Życie moje, Pauliny i Andrzeja zaczęło nabierać barw. Najpierw w domu zaczęły pojawiać się gorące obiady. Co prawda Marzena wcale nie umiała gotować, no bo kto ją miał nauczyć, ale była uparta i z zapamiętaniem wertowała moje książki kucharskie. Któregoś dnia sumienie mnie ruszyło i postanowiłam podzielić się z nią moją wiedzą. Przyjęła ten gest z wdzięcznością. 

Jeśli więc miałam chwilę czasu i byłam w miarę trzeźwa, pomagałam jej robić te obiady. Niech jej będzie. Moja synowa sprawiała, że czułam się jej potrzebna. Jako jedyna z domowników doceniała moją wiedzę i umiejętności kulinarne. Kiedy opanowała trochę sztukę gotowania, postanowiła nauczyć się malować. Pewnego dnia z samego rana obudził mnie dźwięk przesuwanej drabiny. Prawie cały dom był w remoncie. Andrzej i moja pyskata córka, Paulina, malują ściany, a Marzena miesza farbę, żeby – jak to wtedy ujęła – ściany nabrały życia.

Zobacz także:

Wkurzyło mnie trochę, że nikt ze mną tego wcześniej nie uzgodnił, ale dom od dawna wymagał remontu, a poza tym synowa nigdy się mnie nie czepiała, więc i ja nie chciałam jej bruździć. Tym bardziej, że udało jej się zagonić do pracy Paulinę. Właściwie słowo zagonić nie jest właściwe… Marzena z moją córką po prostu się zaprzyjaźniła. Pomimo iż różnił je styl bycia i temperament, to zauważyłam, że świetnie się dogadują. Nigdy nie słyszałam, żeby synowa krytykowała ubiór czy zachowanie Pauliny. Pokazywała jej za to nowe możliwości – zabierała na zakupy, pomagała ułożyć włosy, stosownie się umalować. Codziennie swoim postępowaniem udowadniała, że spokojem, delikatnością i konsekwencją w działaniu można osiągnąć więcej niż krzykiem i ciągłym buntowaniem się.

Kiedy przyszła wiosna, Marzena dostała od sąsiadek sadzonki różnych kwiatków i całe popołudnia spędzała w ogródku. Przycinała trawnik, malowała płot, sadziła kwiaty i podcinała krzewy, które ja niegdyś zaniedbałam. Choć rzadko prosiła o pomoc, to potrafiła stworzyć taką atmosferę, że przebywanie z nią, a co za tym idzie wspólna praca, stawały się prawdziwą przyjemnością. Nie dziwiło mnie więc, że w ogródku coraz częściej widziałam Paulinę i stroniącego dotychczas od babskich zajęć Andrzeja. Zauważyłam też, że mój syn był z każdym dniem coraz bardziej zakochany w swojej młodziutkiej żonie. Zrobiłby dla niej wszystko. Ona zaś chciała przede wszystkim spokoju i harmonii wokoło.

Osiągnęła więcej niż ja przez całe życie

Pamiętam jak kiedyś, a było to ponad pięć lat temu, wróciłam nad ranem w niedzielę z jakiegoś wesela. Wstawiona. Gdy obudziłam się późnym popołudniem, synowa powitała mnie z uśmiechem i podała pyszny rosół w ogródku. Najpierw oślepiło mnie intensywne słońce, a później niezliczona ilość barw. Ogród, którym z takim sercem zajęła się moja synowa, nie dość że mienił się setkami kolorów to jeszcze cudownie pachniał. 

Jedząc gorący rosół zobaczyłam jak mój mrukliwy dotychczas syn bawi się z małym pieskiem, którego podarował Marzenie na pierwszą rocznicę ślubu, a moja dotąd niereformowalna córka siedzi na huśtawce nieumalowana, skromnie ubrana i powtarza lekcje na poniedziałek. Zrobiło mi się głupio. Ta młodziutka dziewczyna, która ni z tego ni z owego pojawiła się w naszym życiu, w ciągu roku swoim spokojem, mądrością i pracowitością osiągnęła więcej niż ja przez całe życie….

Weszłam do domu zanieść talerz i powitały mnie kolorowe ściany. Dookoła było czysto i przytulnie. Spojrzałam w lustro. Patrzyła na mnie zapuchnięta twarz z tłustymi włosami. Nie pasowałam do tej scenerii. Rozpłakałam się. Pierwszy raz od… nie wiem ilu lat. Kiedy tak siedziałam przy stole, zanosząc się płaczem, przyszła Marzena i objęła mnie serdecznie.

– Napije się mama herbaty? – spytała po prostu.

Zawsze delikatna, taktowna, nie spytała dlaczego płaczę. Od tego dnia zmieniłam swoje życie. Było ciężko, ale bardzo pomagali mi córka, syn i Marzena. Wspierali mnie na każdym kroku. Wysłali na leczenie. Sama o to poprosiłam, bo nie chcę już, żeby z mojego życia zniknęły kolory, które zobaczyłam owego niedzielnego popołudnia.