– Co robisz? – spytał. Żona odpowiedziała, że obiera buraki na zupę. – Na jaką zupę? – zapytałem Wojtusia, licząc, że skojarzy fakty. Wojtuś się zamyślił.– Na pomidorową! – odparł po chwili namysłu.Wytłumaczyłem mu, że pomidorowa najczęściej powstaje z przecieru (czasem z pomidorów), a z buraków jest barszcz. Tutaj myślenie mojego synka gwałtownie przyspieszyło. W ułamku sekundy skojarzył: buraki – zupa – zbliża się obiad. Jego mózg wydał jasny komunikat: – NIE! NIE LUBIĘ BARSZCZU!

Wojtuś nie lubi barszczu, bo nie lubi żadnej zupy. Prawdę mówiąc, nie lubi żadnego jedzenia. Nasze próby zmotywowania go do posiłku polegają na tym, że na spacerze, w desperacji zaczepiamy przygodnych policjantów, żołnierzy i strażaków, i pytamy z nadzieją w głosie: – Panie policjancie, czy to prawda, że żeby zostać oficerem, trzeba dużo jeść?! Niech pan powie, że tak. Policjant patrzy na synka i mówi, że trzeba bardzo dużo jeść. Czasami działa.

Jest jednak jeden produkt, na który synek jest łasy, jak Demis Roussos na greckie suvlaki i tzatzyki. To produkt, w który wbija się całym sobą, na który się rzuca, pochłania łapczywie i nie można w tym czasie z nim rozmawiać, ani go dekoncentrować. To oczywiście LODY.

Jest więc nadzieja, że przypadek synka to nie jadłowstręt. I że poczynając od deseru przyzwyczai się do drugiego dania. A może kiedyś – co przeszłoby najśmielsze oczekiwania – i do zupy? Może nawet do barszczu?

Sebastian Łupak, tata 3-letniego Wojtusia, dziennikarz Gazety Wyborczej