Byłem świadkiem takiej sceny: dzieci siedzą na podłodze, bawią się klockami, samochodzikami, pociągami, lalkami… Wokół pobledli rodzice, próbujący ukryć łzy, drżenie rąk, pocący się nadmiernie. Nie uwiera cię ten klocuszek, synku? – zapytałem. Obok ktoś pytał córeczkę, czy dywan jest wystarczająco miękki. Dalej rodzic pytał dziecko, czy nie jest mu za zimno, za gorąco, a może jest głodne, a może chce mu się pić, czy na pewno nie jest mu za ciemno, bo może zaraz włączyć światło (o godz. 10 rano) i czy powietrze jest odpowiednio rześkie…

Gdy po jakimś czasie kazano nam wyjść, krążyliśmy wokół przedszkola, nerwowo zaglądając przez okna, wracając po „zapomniane” (celowo!) rzeczy, dzwoniąc do przedszkolanki na jej komórkę („Czy moje dziecko się nie spociło? Czy nie tęskni za domem?”). Ktoś zażył lek uspokajający, ktoś dzwonił na telefon zaufania („Jestem rodzicem i właśnie chyba skrzywdziłem synka. Co robić???”) próbując oczyścić sumienie. Zaczęło się wielkie odliczanie 2 godzin (godzina 59 minut, godzina 58, godzina 57...), bo nikt nie chciał zostawiać dziecka na dłużej.

Gdy po godzinie (i trzydzieści cztery) nie wytrzymałem i pognałem do przedszkola zobaczyć, czy mój Wojtuś nie stęsknił się za tatusiem, ten popatrzył na mnie niechętnie i stwierdził, że chce jeszcze się bawić.

Wtedy zrozumiałem, że straciłem go bezpowrotnie...

Sebastian Łupak, tata 3-letniego Wojtusia