Pierwszy raz w życiu brałam udział w prawdziwym polskim winobraniu. Z lekkim zdumieniem przyglądałam się gąsiorom z winem stojącym w sieni, w domu mojej przyjaciółki. Ależ Ewa się zmieniła od momentu, kiedy razem z mężem postanowili przeprowadzić się na wieś!

Poznałam ją za czasów jej pracy w korporacji i wtedy nigdy bym nie przypuszczała, że zapuści korzenie w takim miejscu. Ona i płaskie buty? Przecież kochała szpilki! W czasie wyprzedaży potrafiła kupić dwie, a nawet trzy pary! Potem wprawdzie przestawała chodzić na lunch do naszej firmowej stołówki, tłumacząc się dietą, próbowała tuszować brak gotówki w portfelu, ale… Idąc po korytarzu, seksownie stukała obcasikami!

No i tu się zdziwisz!

A teraz w wielkich zielonych gumiakach grabiła liście w swoim ogrodzie. Jej włosy zamiast drogim szamponem z odżywką pachniały wiatrem, a rumiana cera nie potrzebowała kupnego różu. Jednym słowem Ewunia na wsi rozkwitła. Czego nie można było powiedzieć o mnie. Wprawdzie nabrałam już trochę kolorów, ale od dwóch dni właściwie spałam. Mój organizm, nieprzyzwyczajony do takiej dawki powietrza, zareagował na nią w jedyny możliwy sposób – domagał się łóżka i podusi.

A tutaj nagle Ewa, widząc moje zainteresowanie jej gąsiorami, poinformowała mnie, że idziemy na winobranie!

– Na co? – zdziwiłam się. – Przecież nie jesteśmy we Włoszech ani we Francji?

– No i tu się zdziwisz! – spojrzała na mnie poważnie, ale w jej oczach mignęły wesołe ogniki. – Takich winnic, jak nasze, nie powstydziłaby się ani Sycylia, ani Toskania!

Nie chciało mi się wierzyć. Tymczasem przyjaciółka powiedziała, że w tej okolicy są aż trzy znane winnice i dlatego tradycyjnie w połowie września odbywa się w miasteczku święto winorośli, zwane winobraniem.

Zobacz także:

– To taki festyn z muzyką, tańcami
i śpiewami, no i oczywiście z mnóstwem lejącego się wina!

Brzmiało naprawdę ciekawie, a wyglądało jeszcze lepiej! Dawno już nie brałam udziału w takiej wiejskiej zabawie. Człowiek siedzi w tym wielkim mieście, chodzi do eleganckich restauracji i naprawdę nie wie, co traci.

Tytoń i odrobina czekolady

Na miejskim rynku poustawiano długie stoły, między którymi przechadzały się kobiety poubierane w regionalne stroje, trzymając w rękach wielkie dzbany wina. Za naprawdę symboliczną opłatą można było pić do woli.

Ewka, rozochocona, od razu chwyciła za kieliszek, a ja nie zamierzałam pozostawać w tyle, więc czym prędzej przyłączyłam się do degustacji. Pierwsze z rozlewanych win było białe, o lekko owocowym smaku. Kiedy spojrzałam na swój kieliszek pod światło, niespodziewanie zaczął mienić się na zielono.

– Jak oko smoka… – szepnęłam.

Po jakimś czasie skończyły się białe wina i na stoły wjechały czerwone. Moje ulubione. Pierwsze miało dość jasny kolor i wyraźny smak owoców leśnych – jeżyn i jagód, z odrobiną wiśni. Było dobre, ale bez specjalnej osobowości. Drugie natomiast od początku mnie zachwyciło. Ciężkie, o głęboko rubinowej barwie. W jego aromacie i smaku od razu wyczułam czereśnie i jagody. A także coś jeszcze, czego w pierwszym momencie nie mogłam uchwycić. „Hmm, co to może być?”. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w wino… Rozmowy i śmiechy wokół mnie nagle ucichły, byłam tylko ja i ten przedni trunek. Zaczynałam go poznawać, rozumieć…

No i jak? – zapytał łagodnie jakiś męski głos.

– Tytoń… – odparłam nieco zdziwiona.

– Bardzo dobrze – odparł głos. – I co jeszcze?

– Odrobina czekolady – stwierdziłam po chwili i otworzyłam oczy.

Nie ma już takiej beztroski

Obok mnie siedział jakiś mężczyzna ubrany w ciemnozielony sweter i sztruksy. Anglicy zwą ten kolor tabaczkowym i uważają za szczyt wiejskiej elegancji. Moim zdaniem się nie mylą.

– Wspaniale! – gość był pełen uznania. – Mało kto wyczuwa czekoladę tak od razu, jak pani to zrobiła. Jej nuta nie jest taka oczywista.

– Udało mi się – uśmiechnęłam się skromnie.

– Oj, nie – pokręcił głową. – Pani czuje wino, a to prawdziwy dar. Niezwykły. Nazywam się Adam B. – przedstawił się.

– Monika M.– podałam mu rękę. – To pana wino właśnie piłam?!

– Moje – skromnie spuścił oczy.

Niepotrzebnie. Wino było świetne!

– Widziała pani kiedyś winnicę? – zagadnął mnie.

– W Polsce jeszcze nie – odparłam szczerze. – Kiedyś na studiach jeździłam ze znajomymi na winobranie do Francji. Dawne dobre czasy… To już nie wróci.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– No… Nie ma już takiej beztroski. Człowiek pracuje, wiecznie się czymś przejmuje – usiłowałam mu wyjaśnić coś niewyjaśnionego, nieuchwytnego.

Sama dokładnie nie wiedziałam, jak to określić. Przecież to oczywiste, że kiedy człowiek pracuje na etacie, to sobie nie może tak po prostu wyjechać na dwa miesiące, zbierać w ciągu dnia dojrzałe grona, a wieczorem mimo bólu pleców tańczyć do upadłego przy ognisku. Pijąc wino, oczywiście i zachowując się tak, jakby istniała tylko ta jedna, teraźniejsza chwila. Zawsze jest jakieś jutro, planowanie, kalkulowanie. Dorosłość po prostu.

Musiałam to ostatnie słowo wypowiedzieć na głos, bo Adam je powtórzył.

– Dorosłość… – i w jego ustach zabrzmiało jakoś dziwnie smutno.

Przyjrzał mi się, po czym stwierdził:

– Musisz odwiedzić moją winnicę. Jestem ciekaw, jak ją ocenisz w porównaniu z tymi francuskimi, w których bywałaś. Wpadniesz jutro? – zapytał.

Drgające na stoliku płomyki świec rozpaliły w jego oczach dziwne błyski. „Są takie bursztynowe z zielonym poblaskiem. Zupełnie jak to białe wino, które piłam” – pomyślałam. I nawet nie wiem, kiedy się zgodziłam.

– Przyjadę po ciebie po południu, żebyś zdążyła się wyspać – uśmiechnął się. – Widzę po twoich oczach, że nasze świeże powietrze dało ci się we znaki. Chyba powinnaś już pójść spać…

Podniósł się z ławy i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Mieszkam u Ewy S. – zdążyłam dodać.

– Wiem.

Musisz to bardzo lubić!

Faktycznie, tak jak powiedział Adam, wkrótce padłam od nadmiaru powietrza i wina. A rankiem następnego dnia nie byłam całkiem pewna, czy nasza rozmowa przypadkiem mi się tylko nie przyśniła.

– Adam dzwonił – rozwiała moje wątpliwości Ewa. – Będzie po ciebie po obiedzie. Zrobiłaś na nim wrażenie, wiesz? A to niełatwe… – moja przyjaciółka uśmiechnęła się do mnie z uznaniem.

– Powiedz mi coś o tym facecie – poprosiłam, smarując świeży chleb masłem. – Nie wyglądał mi na tutejszego chłopa a jednak ze wszystkimi się bratał, jakby żył tu od lat.

– Dużo by mówić – Ewa machnęła ręką. – On ci sam na pewno wszystko opowie. Generalnie uważam, że to strasznie fajny facet, tylko charakterny. Uparty. Jak sobie coś wymyśli, to postawi na swoim, żeby nie wiem co.

– Uparty? – roześmiał się potem Adam, gdy mu wyjawiłam charakterystykę Ewy. – Ona jak zwykle ma rację. Sama jest charakterna, jak wszyscy tutaj. Ziemia nie lubi maminsynków i ludzi słabych. Odwdzięcza się płodami tylko tym, którzy nie boją się ciężkiej pracy.

Już od dwóch godzin spacerowaliśmy po jego winnicy. Miałam wrażenie, jakbym nagle znalazła się w Toskanii albo Prowansji i byłam zachwycona. Długie rzędy tyczek wspierały winogronowe krzaki odarte już z dojrzałych gron.
W pomieszczeniach gospodarczych, zbudowanych z pięknych kamieni, zobaczyłam wielką prasę do winogron i kadzie do maceracji owoców. A także beczki i rzędy butelek przygotowanych do rozlania w nie młodego trunku. Adam zaprowadził mnie także do swojej ogromnej piwniczki z imponującym zestawem win.

– Ty naprawdę musisz to bardzo lubić! – stwierdziłam.

Wcześniej sprawdziłam w Internecie, że winnica Adama jest znana nie tylko w okolicy. Niektóre, szczególnie udane roczniki, były poszukiwane nawet za granicą. Koneserzy z całego świata prześcigają się przecież w poszukiwaniu nowych, obiecujących wyrobów. Wina Adama najwyraźniej do nich należały.

– To nie moja zasługa – pokręcił głową, kiedy mu to powiedziałam. – To mój dziadek założył tę winnicę, a ja tylko kontynuuję jego dzieło.

Wystrychnąłem go na dudka

– Widzisz… Ewa powiedziała, że jestem uparty i miała rację – wyznał mi potem przy szklaneczce swojego wina. – Jako dziecko uwielbiałem przyjeżdżać do dziadka. Także jako nastolatek nie mogłem się wprost doczekać wakacji i tego, kiedy w końcu będę mógł popracować w winnicy. Moi koledzy jeździli na jakieś obozy, zbijali bąki, a ja tutaj pomagałem dziadkowi. To był mój cały świat. Ojciec powinien był od razu się zorientować, że ja to kocham, ale on uważał dziadka za starego dziwaka, a jego wina za sikacze. Nie znał się. Do dzisiaj się nie zna, chociaż udaje mądrego i obytego. Dla niego liczy się tylko cena wina i zagraniczna etykietka. A nie jego barwa, aromat, smak. Walczył ze mną strasznie, kiedy się dowiedział, jaką wybrałem sobie życiową drogę. Wrzeszczał, że mnie wydziedziczy, ale go wyśmiałem, bo ja przecież nigdy nie potrzebowałem jego pieniędzy. Zaspokoiłem jego ambicje, kończąc studia inżynierskie i wystarczy. Wyniosłem się z miasta na wieś, do mojej winnicy, którą początkowo prowadziłem jeszcze z dziadkiem. Trzy lata temu staruszek zmarł i od tego czasu jestem tutaj sam.

– Ojciec cię nie odwiedza? – spytałam ze współczuciem.

– Odkąd go skompromitowałem, nie! – odparł.

– Jak to? Ty jego?

– A tak jakoś mi się udało. Lubił nazywać mnie wieśniakiem i żartować sobie ze mnie przy znajomych. Kiedyś, na swoich imieninach, podał gościom włoskie wino i przez cały wieczór zachwycał się jego jakością. Pod koniec przyjęcia przyznałem się publicznie, że zamieniłem etykietki i wszyscy na tej imprezie pili moje wino, wyprodukowane tutaj, na polskiej ziemi – Adam zaniósł się śmiechem.

Zawtórowałam mu.

– Nie jest mi w stanie tego wybaczyć, mimo że jego znajomi zamawiają teraz
u mnie całe skrzynki – dodał.

– A może właśnie dlatego? – zapytałam. – Odniosłeś sukces. Postawiłeś na swoim i udowodniłeś mu, że nie ma racji.

– Pewnie tak… – Adam nagle się zamyślił. – Nic na to nie mogę poradzić, że nie buduję mostów ani dróg. Wolę wino.

Poczułam, jakby mnie ktoś strzelił w twarz!

Kiedy wróciłam do domu, do miasta, często myślałam o Adamie. Podobała mi się jego determinacja i pewność tego, co chce robić w życiu. I to, że jego praca dawała mu taką satysfakcję. Zresztą moja przyjaciółka Ewa także wydawała się być bardzo szczęśliwa bez tych swoich szpilek. Nawet kiedy w gumiakach podlewała grządki gnojówką.

Pewnego dnia byłam zaproszona na bankiet – jedno z tych strasznie nudnych spotkań, na których trzeba bywać, kiedy pracuje się w dużych zachodnich firmach. Przyznam, że nie lubię takich spędów, przeważnie mam po nich poczucie, że straciłam mnóstwo czasu bez sensu. Ale nie tym razem…

Na bankiecie obecne były tak zwane grube ryby. Między innymi dyrektor firmy, która budowała naszą siedzibę. Nie od razu się zorientowałam, mimo iż wyglądał znajomo, że to jest… ojciec Adama! Postawny szpakowaty facet w doskonale skrojonym garniturze stał otoczony grupką ludzi z kieliszkiem wina w ręku i opowiadał coś z przejęciem. Przybliżyłam się do niego z ciekawością, chcąc chociaż trochę posłuchać, o czym mówi. A kiedy dobiegły mnie jego słowa, zamarłam! Facet mówił o winie! Cytował słowa Galileusza, że jest to „światło słońca uwięzione w wodzie”, rozwodził się na temat odpowiedniej temperatury podawania i właściwej grubości szkła
w kieliszkach. A na koniec dodał coś, co najbardziej mnie zdziwiło – stwierdził z nieukrywaną dumą, że jego syn jest właścicielem znanej w Polsce winnicy!

Poczułam, jakby mnie ktoś strzelił w twarz! I to mówi facet, który się nie widział z własnym synem od pięciu lat!

– Bardzo cenię wina mojego Adama! – grzmiał tymczasem pan B.

– To dlaczego mu pan tego nie powie? – wtrąciłam nagle na głos, hardo.

W moim otoczeniu zrobiła się nagle cisza. Ojciec Adama spojrzał na mnie zaskoczony. A ja, nie mogąc znieść tego napięcia, odwróciłam się na pięcie i wyszłam z bankietu!

„Że też nie umiem trzymać języka za zębami! Przecież w gruncie rzeczy to nie moja sprawa, tylko ich. Rodzinna!” – myślałam, idąc przez parking. „Nie będę wcale zdziwiona, kiedy szef zwróci mi jutro uwagę, że obraziłam publicznie naszego partnera biznesowego. I może nawet wyleje mnie na zbity pysk!”.

Ta ostatnia perspektywa jednak jakoś dziwnie mnie nie zmartwiła…

Zastanawiałam się właśnie, czy biorąc pod uwagę widmo bezrobocia, pójść na przystanek autobusowy, czy jednak zaszaleć i wziąć taksówkę, kiedy usłyszałam za sobą szybkie kroki.

- Przepraszam, proszę na mnie zaczekać! – to był B!

– Pani jest znajomą Adama? – zapytał.

– To za dużo powiedziane, ale tak, jestem – przytaknęłam.

Obawiałam się najgorszego, że jego ojciec zbeszta mnie jak dziecko za tę publiczną scenę, którą mu w gruncie rzeczy urządziłam, ale nie…

– Jak on sobie radzi? – zapytał cicho.

– Zawodowo doskonale, to pan wie. Ale w życiu osobistym jest mu bardzo ciężko, bo brakuje mu akceptacji własnego ojca! – wypaliłam bez zastanowienia.

– Tak… echem… ja… Może faktycznie powinienem coś zrobić. Ale on przecież schował dyplom inżynierski do szuflady! – zaplątał się pan B.

– Lepszy doskonały winiarz niż kiepski inżynier, który nie kocha swojej pracy! Wiem coś o tym, bo ja swojej nie kocham, tylko brakuje mi odwagi, żeby ją rzucić! – stwierdziłam z mocą. – Podziwiam takich ludzi jak pana syn, którzy robią to, co lubią. I to dobrze robią! Najlepiej!

Inżynier Budkiewicz jakby się skurczył w sobie, po czy wymamrotał:

– Ma pani rację.

I już bez słowa odwiózł mnie do domu. Wiedziałam, że ma wiele spraw do przemyślenia. Ja zresztą też miałam.

Stanął w drzwiach i otworzył ramiona

Dwa tygodnie później znowu pojechałam w odwiedziny do Ewy.

– Nie przyjechałaś tym razem tak sobie, prawda? – zapytała.

– Nie – przyznałam. – Zastanawiam się nad założeniem w tej okolicy pensjonatu. Okolica piękna, winem płynąca…

– A propos wina. Wszyscy już wiedzą, co zrobiłaś dla Adama. Jego ojciec już tu przyjechał, skruszony jak diabli i padli sobie w ramiona. Podobno ochrzaniłaś go przy wszystkich dyrektorach – powiedziała z podziwem.

– Oj tam, od razu ochrzaniłaś! – żachnęłam się. – Po prostu powiedziałam mu prawdę, że ma fantastycznego syna.

– A ja mam fantastyczną obrończynię – usłyszałam głos za plecami.

To był Adam. Stanął w drzwiach i otworzył ramiona, a ja nie namyślając się wiele, w nie wpadłam. Dzisiaj prowadzę już swój wymarzony pensjonat, w wyremontowanym starym dworku. Starszy pan B. nie może się nachwalić jakości obsługi i podsyła mi swoich ważnych dyrektorskich gości. Nic zresztą dziwnego, że dba o mnie i mój interes, żeby się kręcił jak najlepiej, skoro zostałam jego synową.