Bieszczady. Skąpana w słońcu kraina dolin, połonin i przełęczy. Przystanek Cisna – kryty gontem dom Katarzyny i Andrzeja Rozmysłowiczów – stoi na skraju wsi, nad szemrzącym potokiem, wśród łąk pełnych kaczeńców. Niebawem zakwitną storczyki i roztoczy się słodka woń jak z najlepszej perfumerii. Latem na tych łąkach Kasia zrywa młode liście mięty i czosnku niedźwiedziego, przyprawia nimi biały ser, zabierając kawałek pachnącej łąki do domu.

Z jego okien roztacza się piękny widok na zielone szczyty Horb i Hon. A wokół cisza aż dzwoni w uszach. Tylko czasem o świcie przerywa ją krzyk kruka, który spłoszony  podrywa się do lotu. Gdy słońce wychyla się zza gór, krople rosy błyszczą na kwiatach przed gankiem, a w południe promienie oświetlają twarz Wędrowca, wyrzeźbionego w drewnie opiekuna tego domu. – Kiedyś też byliśmy wędrowcami – mówią gospodarze Przystanku Cisna.

Kasia, dziewczyna ze Śląska, od najmłodszych lat wędrowała po górach, co często oznaczało także – w głąb siebie. Andrzej – chłopak z Wrocławia, niczym Włóczykij z plecakiem przemierzał świat: mieszkał w Nowym Jorku, Paryżu, Berlinie, ale w sercu miał Bieszczady. – Gdzie indziej obcowanie z naturą nie dawało tyle szczęścia. Gdy pewnego dnia znalazłem się na rozdrożu, wróciłem tu, by zacząć nowy rozdział życia. – Gdyby nie Bieszczady, Kasia i Jędrek nigdy by się nie spotkali. Los sprawił, że znaleźli się tu w tym samym czasie.

Dziewicze oraz nieskażone masową turystyką góry przyciągały ludzi szukających wolności, przygody, miejsca w życiu. Kasia i Andrzej też poczuli ich moc. – Gdy w liceum pierwszy raz zobaczyłam Bieszczady, przepadłam. Tak mocno oszołomiły mnie zapach ziemi po deszczu, rozgwieżdżone niebo i kwitnące łąki, że już nie wyobrażałam sobie życia w innym miejscu. Zrozumiałam, że „Połoniny wzywają mnie na swe rude grzbiety” – Kasia cytuje wers ulubionej piosenki wędrownej. I dodaje: – Odtąd na inne góry szkoda mi było czasu. Tuż po maturze zdecydowałam, że przenoszę się w Bieszczady na stałe. Rodzice protestowali; według nich to nie było dobre miejsce dla młodej dziewczyny. Koleżanki dziwiły się: „Co będziesz robić w tej głuszy?”. Od razu poczułam się jak u siebie. Bieszczady są fenomenem. Ludzie, którzy tu osiedli, otoczyli mnie troską, nie musiałam się bać – wspomina z uśmiechem.

Już po kilku dniach pobytu w nowym miejscu Kasia znalazła pracę w szkolnej bibliotece w Cisnej, z czasem – w tamtejszym domu kultury. Mieszkała w namiocie, który rozbiła „na dziko”. Ubrania trzymała w plecaku. Żeby ochronić je przed wilgocią, przykrywała plecak płaszczem przeciwdeszczowym. – Pamiętam czarną spódnicę w kolorowe rybki jak z bajek Leśmiana. Stała się moim wyjściowym strojem do pracy, bo się nie gniotła – opowiada Kasia.

Ale już niebawem skończyło się biwakowanie w namiocie, ponieważ dyrekcja szkoły zaproponowała pokoik przy rodzinie miejscowego weterynarza. – I tak oto w krótkim czasie zdobyłam nie tylko pracę, ale też „mieszkanie” – mówi Kasia. Zaczął się dla niej dobry czas. Zachłysnęła się bieszczadzkim życiem, prostym, ale pięknym. Nie potrzebowała szczególnych atrakcji. Największą radość sprawiał jej widok przyrody: zielonych połonin, duktów. Wiosną rozstawiała sztalugi na kolorowej łące i malowała naturę, która zapierała dech w piersiach.

– Czułam się szczęśliwa i wolna. Samotna? Trochę. Ale to nie trwało długo – wspomina Kasia. Jak poznała Andrzeja? – W Dzień Nauczyciela wieczorem wracałam od znajomych ostatnim PKS-em. Pasażerów jak na lekarstwo: tylko ja i mężczyzna z gęstą czupryną w kolorze blond. Wysiadł w Cisnej, jak ja. Zapytał mnie o drogę do bacówki pod Honem. Traf chciał, że akurat wtedy opiekowałam się schroniskiem górskim, które działało przy szkole, więc zaproponowałam, żeby wybrał „moje” miejsce, bo jest bliżej. Przystał na to z ochotą, a potem wprosił się na kawę – opowiada Kasia Rozmysłowicz.

Zobacz także:

Andrzej zaś dodaje: – Oczywiście, zna- łem drogę do bacówki, ale spodobała mi się ta dziewczyna, postanowiłem zacząć rozmowę. Tak się zaczęło. Kasia okazała się niezwykle ciepła i pogodna. Roztaczała taką aurę, że przy niej czułem się najważniejszy. I niebawem odkryłem, że się zakochałem. Na szczęście z wzajemnością.

– Postanowiliśmy iść przez życie razem. Oczywiście w Bieszczadach. Tutaj urodziła się nasza córka Agata. Tu stworzyliśmy dom – mówi Kasia. Z domem było tak: los znów się do nich uśmiechnął, bo gmina wystawiła na sprzedaż budynek starej szkoły. Niektórzy pukali się w czoło: kto kupi taką ruinę? Pojawili się jednak chętni – Kasia i Andrzej. Szczęśliwi, że będą mieli własny kąt. Można zacząć planować przyszłość, snuć marzenia…

– Oboje kochamy ludzi, dlatego chcieliśmy, aby nasz dom był otwarty dla przyjaciół i życzliwy dla turystów, którzy przyjeżdżają w Bieszczady, żeby w ciszy gór usłyszeć siebie. Takich, którzy pragną czegoś więcej niż noclegu i ciepłej strawy – tłumaczą. Nazwę Przystanek Cisna wymyślił Andrzej: – Jeśli człowiek za szybko żyje, podobno jego dusza się gubi, nie może za nim nadążyć. Wtedy należy złapać oddech, konieczny jest przystanek – wyjaśnia pomysłodawca.

To był także przystanek dla nas. Nie chcieliśmy już dłużej wędrować – mówią oboje.  

Osiedli w Cisnej i zabrali się za remont starej szkoły. Nie stać ich było na zatrudnienie pomocników, więc Andrzej wszystko robił sam. Okazał się złotą rączką. W przerwach między pracą zawodową (uczył dzieci języków obcych, jeździł od wsi do wsi) do starej części budynku dobudował pokoje dla gości. Kasia zajmowała się małą córką, poza tym gospodarzyła: rąbała drewno, paliła w piecu, a zimą po kolana w śniegu brnęła do sklepu. Ktoś powie – trudy życia. Kasia nie narzekała. – Wystarczyło rozejrzeć się, zobaczyć, jak piękne są góry i tylko do nich się dostosować – opowiada.

Piękny okazał się także Przystanek Cisna. Kasia, artystyczna dusza, malarka, sama zajęła się jego „strojeniem”. Najdrobniejszy szczegół był przemyślany, a przedmioty wyjątkowe. Ręcznie malowane kafelki wyszły spod pędzla Kasi, a koronkowe serwety i firany dostawała w prezencie od przyjaciół. Lecz nie tylko dla urody tego miejsca zjawili się – i to niebawem – pierwsi goście. Przyciągnęła ich niezwykła serdeczność gospodarzy. – Oni szczodrze dzielili się tym, czego mieli najwięcej: najszczerszym, wręcz metafizycznym ciepłem – mówią przyjaciele Kasi i Jędrka. – Cały dom był nim przesiąknięty. Kto zawitał do Przystanku, mógł ogrzać się tym ciepłem. To był dom magiczny. Tu każdy czuł się wyjątkowo.

Ale nagle fortuna się odwróciła. – Są takie sytuacje, o których myślimy z trwogą oraz z nadzieją, że nam się nie przytrafią. „Ja bym tego nie przeżyła”, mówimy sobie w duchu. A potem okazuje się, że wszystko jest do przeżycia. I że nie ma nic na zawsze – podkreśla Kasia. – Zimą 2005 roku los zaskoczył nas czymś niechcianym. Pokazał, że życie to coś więcej niż tak zwany święty spokój. Pożar w chwilę strawił nasz dom, nasze marzenia, nasze źródło utrzymania. To był wstrząs – mówi Kasia. Dwie godziny po pożarze zapłakana, zszokowana, powiedziała cicho: „To już po chałupie”. I nikt nie miał odwagi jej zaprzeczyć.

Andrzej też przeszedł traumę. – Najbardziej zapadł mi w pamięci ten moment, gdy już było oczywiste, że żadna straż pożarna nic nie zdziała. Stałem więc całkiem otępiały i niemal beznamiętnie wpatrywałem się w płomienie. A potem chodziłem po zgliszczach i usiłowałem gorzkim żartem oswoić strach, wygrać tę rundę z rozpaczą, która łapała za gardło. Martwiłem się o Kasię, jak ona tę tragedię zniesie – wyznaje. Ona zaś wspomina: – Bałam się o Andrzeja. Tyle wysiłku włożył w remont domu. Wszystko poszło z dymem. Udało się ocalić jedynie maleńką walizkę z naszymi zdjęciami. Stała się, symbolicznie, „przetrwalnikiem” naszej rodziny.

Los zabrał im dom, ale piękne wspomnienia i prawdziwe przyjaźnie zabrali ze sobą.  

Szybko okazało się bowiem, że ciepło, którymi Kasia i Andrzej obdarowywali ludzi, wróciło do nich ze zdwojoną siłą. Na pomoc pogorzelcom ruszyli mieszkańcy wsi, przyjaciele oraz turyści, którzy pokochali Przystanek Cisna. Jedni udostępnili swoje mieszkanie, inni zapewnili jedzenie i ubranie. Miejscowi artyści zorganizowali aukcję prac, a dochód ze sprzedaży przekazali Kasi i Andrzejowi.

Liczyły się nawet drobne gesty. – Dorota,  moja przyjaciółka z Lublina, przysłała kilka ślicznych, niepraktycznych drobiazgów do domu, którego przecież nie miałam. Ktoś może pomyśleć, że to nietakt. Ale ja od razu zrozumiałam intencje Doroty i bardzo się wzruszyłam. Tym z pozoru bezsensownym gestem ona przywróciła mi godność, którą straciłam wraz z pożarem. Dorota pokazała, że nawet gdy nie mam nic, mogę żyć pięknie, bo mój świat wcale nie poszedł z dymem. Muszę go tylko odbudować. Najpierw w sercu, potem realnie – tłumaczy Kasia.

W tej powodzi życzliwości, jak w beczce miodu, znalazła się  również łyżka dziegciu: pogorzelcy przestali być wiarygodni dla banku. Ale wtedy znów przyjaciele przyszli z pomocą. – Przetrwaliśmy dzięki wspaniałym ludziom. Nigdy tego nie zapomnimy. To oni dali nam siłę, żeby zacząć od nowa – podkreślają Rozmysłowiczowie. Co oznaczało „od nowa?”– To była decyzja odbudowania Przystanku. Pożar uświadomił nam, że za bardzo kochamy Bieszczady, aby jeden cios miał nas zrazić do tego miejsca – mówią z mocą.

Drewniany, pachnący, kryty gontem, z kominkiem i piecem chlebowym – taki będzie nowy dom! – zapragnęli Kasia i Andrzej, bo znów mieli siłę, żeby marzyć. Miejsce na nowe lokum – działkę na skraju wsi – wypatrzyła Kasia. Pokazała je do zaakceptowania pięcioletniej wówczas córce. – Była zima, zaspy na półtora metra, ale jakoś doszłyśmy. Zapytałam Agatkę, czy fajnie byłoby tu zamieszkać? A moje dziecko odrzekło pragmatycznie: „Jak zabierzesz ten wielki śnieg, to tak”. Decyzja zapadła. Potem już wszystko działo się ekspresowo. Zaledwie rok od pożaru na działce stanęły dwie chatki. Było tak: kupiliśmy stare chałupy z modrzewia – jedną w Brzozowie, drugą w Haczowie. Rozebrane belka po belce, trafiły na stok góry Hon, tu cieśle ponownie je złożyli. Tak oto Przystanek Cisna narodził się na nowo – z dumą mówi Kasia.

Nowy dom nazwali tak jak poprzedni. I jak poprzedni zyskał życzliwość, którą gospodarze otaczają gości.  

Ci ostatni mają na temat gospodarzy wyrobioną opinię. Chętni dzielą się nią na internetowym forum: „Kasia to najlepsza bieszczadzka kucharka, a Andrzej – najsympatyczniejszy górski kaowiec” – piszą. – O, jakie to miłe – uśmiecha się gospodyni. Od rana króluje w Przystankowej kuchni,  z której płynące zapachy uwodzą zmysły. Unosi się aromat świeżych ziół, grzybów z pobliskiego lasu i serów pachnących bieszczadzkim łąkami.

– W Przystanku nie jada się mięsa, bo jesteśmy przyjaciółmi zwierząt. Bałam się, czy goście to zaakceptują, ale niepotrzebnie: są zachwyceni – opowiada Kasia. Najbardziej smakują im naleśniki z jagodami albo bakłażany ze szczyptą ziół, które suszą się przy kominku. Wieczorem, kiedy zapłonie w nim ogień, wokół zbierają się domownicy i turyści, aby wspólnie pośpiewać.

– Biesiady muzyczne to już tradycja domu – wyznaje Andrzej, który jak nikt inny potrafi rozbawić gości żartem albo dla odmiany tworzy (grając na gitarze) tak refleksyjny nastrój, że łzy kapią same. – U nas wzruszeń dostarcza już widok z okna, a wieczorem rozgwieżdżone niebo, najpiękniejsze na świecie.

– Tu jest wolność – dodaje Kasia. – Można bez skrępowania chodzić w gumofilcach. Jedną parę nosi się latami, aż się rozpadnie. Bo w Bieszczadach prędzej rozpadną się buty, niż przyjaźń, miłość czy życie.