Ciągle w biegu, ciągle brakuje jej czasu, nawet dla najbliższych. W nocy wraca ze spektaklu na Śląsku, a wcześnie rano zjawia się w telewizji. Nigdy nie odmawia, kiedy trzeba swoją twarzą wesprzeć jakąś akcję. Mówi, że chciałaby, by jej popularność służyła dobrym celom. Energiczna i energetyczna, ciepła i sympatyczna. Grażyna Wolszczak jest zawsze uśmiechnięta, zawsze pogodna, jakby jej życie było usłane różami. A przecież nie zawsze było. Był czas, kiedy przed wejściem do samolotu spisywała testament, a w nim syna powierzała przyjaciołom.

Z mężem Markiem Sikorą byli zjawiskową parą. Ona znad morza, on z gór, pokochali się w Poznaniu, swoje miejsce znaleźli w Warszawie. Tu urodził się ich syn Filip. Zdawało się, że Grażyna i Marek będą żyć długo i szczęśliwie. Ale on nagle odszedł. Miał 37 lat, jego syn siedem. Grażyna pamięta dni, kiedy depresja ją paraliżowała. Musiała jednak się otrząsnąć. Dawać synowi ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Dziś ma u boku dorosłego syna Filipa i kochającego partnera Cezarego Harasimowicza.

GALA: Filip zwraca się do ciebie "mamusiu" czy "matka"?

GRAŻYNA WOLSZCZAK: Matka, ale to ja narzuciłam ten styl. Mówię mu: "Proszę tu przyjść do matki i pocałować matkę". I całuje. Zwykle mamy czułe stosunki. Ale zdarza się, że nie ma ochoty na czułości i jęczy: "O raaany, muszę?".

GALA: Od rozwiązywania jakich problemów jest matka?

G.W.: Oczywiście od spraw bytowych. Zawsze kiedy Filipowi czegoś potrzeba - a potrzeba głównie pieniędzy - zwraca się do mnie.

GALA: Nigdy nie miałaś kompleksów częstych u matek samotnie wychowujących dzieci, które starają się, by dziecko było lepiej ubrane niż rówieśnicy, by miało lepsze od nich wakacje, żeby nie czuło się gorsze?

Zobacz także:

G.W.: Nie rozumiem, nigdy nie było takiego problemu. Czasem dopadał problem samotności, na przykład kiedy szłam sama na sylwestra, a wszyscy byli w parach. No wiesz, ten moment składania pierwszych życzeń po północy... Ale nigdy w kontekście macierzyństwa.

GALA: Znamy cię jako piękną kobietę, zdolną aktorkę. A jaką jesteś matką?

G.W.: Podziwiam cud macierzyństwa, ale nie należę do kobiet, którym dziecko mogłoby zastąpić cały świat. Nigdy nie ukrywałam tego, że macierzyństwo niesie nie tylko radość, ale także uciążliwości i trudy. Dla mnie najtrudniejsze były pierwsze lata życia Filipa. Na przykład codzienne pranie i prasowanie pieluch; mój syn urodził się w 1989 roku, kiedy pampersy kosztowały majątek i były dobrem ekskluzywnym.

GALA: Zacznijmy od początku, czyli od urodzenia Filipa. Pojawił się na świecie w takim momencie, kiedy nie miałaś zbyt wielu ról.

G.W.: Owszem, był dzieckiem zaplanowanym. W Teatrze Polskim dzieliłam garderobę z jedną z aktorek, która miała problem z zajściem w ciążę. Pomyślałam: "A może mnie też nie pójdzie tak łatwo i wcale o tym nie wiem?". Postanowiłam to sprawdzić. Poszło nadspodziewanie szybko. Do porodu przygotowywałam się poważnie: obłożyłam się stertą fachowych lektur i zapisałam się do szkoły rodzenia.

GALA: Filip był słodkim noworodkiem?

G.W.: Przeciwnie. Trafił mi się taki egzemplarz, który ryczał niemal od rana do wieczora. Spał albo płakał, a stany spania ciągle się skracały.

GALA: Co mówił lekarz?

G.W.: Najpierw to były kolki. Czekałam, aż przejdą. Ale w nocy też koszmar. Przez pierwsze trzy lata w ogóle nie spałam. Rekordem było wstawanie w nocy jedenaście razy. Sprawiedliwie dzieliliśmy się z Markiem tym wstawaniem nocnym - jednej nocy ja czuwałam, drugiej on. Ale przez ścianę ten wrzask i tak mnie budził. Zauważyłam, że Filip przestaje płakać, kiedy mu śpiewam. To odkrycie mnie zdumiało, bo nie mam słuchu. Wtedy przypomniałam sobie piosenki ze wszystkich festiwali, ze szkoły, przedszkola i kolonii. Śpiewałam nawet hymn Polski i hymn do Bałtyku. Filip patrzył na mnie bardzo uważnie, to go zajmowało.

GALA: Karmiłaś piersią?

G.W.: Tak, ale ponieważ próbowałam prowadzić aktywny tryb życia i jak najszybciej wrócić do zawodu, karmienia były dla mnie męką. Kiedy pracowałam, musiałam wcześniej ściągnąć pokarm do butelki. Pamiętam trzydniowy wyjazd z teatrem do Kopenhagi. Wzięłam elektryczną ściągarkę do mleka, która tak warczała, że kiedy wieczorem wracaliśmy z teatru do hotelu i w nocy ją włączałam, rozlegało się walenie w ścianę. Z trudem dociągnęłam z karmieniem piersią do pół roku.

GALA: Zdarzały się chwile radości?

G.W.: Oczywiście. Sama nie mogłam w to uwierzyć, że te wszystkie męki i trudności nie miały żadnego znaczenia, kiedy mój syn uśmiechnął się od ucha do ucha do mnie albo do ojca wracającego z pracy. Wobec tak niebiańskiego zjawiska jak ten uśmiech moje codzienne utyranie okazywało się kompletnie nieważne. To jest cud macierzyństwa. Ktoś, kto nie ma dzieci, raczej tego nie zrozumie. A potem okazało się, że moje dziecko jest genialne. Jakież było moje zdziwienie, gdy śpiewałam Filipowi jakąś piosenkę i na chwilę przestałam, bo zapatrzyłam się w telewizor, a kilkunastomiesięczne dziecko ją dokończyło. Dość niewyraźnie, ale jednak zaśpiewało. Okazało się, że Filip znał na pamięć te wszystkie piosenki, które mu śpiewałam! Potem zaczął bardzo zabawnie mówić sylabami: "O-pa-ni-i-dzie". Naszym popisowym numerem był wierszyk. Ja mówiłam: "W pokoiku na stoliku stało mleczko i...", a on dodawał: "Jajo". Itd.

GALA: Ponieważ szybko wróciłaś do zawodu, kto się zajmował Filipem?

G.W.: Niestety na co dzień nie mogły nam pomagać babcie, bo żadna z nich nie mieszkała w Warszawie: moja mama w Gdańsku, mama Marka na wsi pod Buskiem Zdrojem. Dlatego stworzyliśmy system opiekunek dochodzących. Ale o ile było to możliwe, staraliśmy się na zmianę być z dzieckiem. Był taki moment, kiedy pracowaliśmy razem, bo Marek reżyserował w Północnym Centrum Sztuki przedstawienie "Carmencita", a ja w nim grałam. Zdecydowaliśmy się oddać dziecko na ten czas do żłobka. Cieszył się tam niezwykłym powodzeniem, bo nie miał jeszcze dwóch lat, a już mówił pełnymi zdaniami. To był czas, kiedy macierzyństwo nabrało nowych kolorów, chodziłam dumna jak paw. Mówiłam skromnie: "No cóż, zdarzają się genialne dzieci i właśnie mnie się zdarzyło". Potem Filip okazał się beznadziejnie normalnym egzemplarzem. Po prostu w niemowlęctwie jego aparat mowy był dojrzalszy niż u innych dzieci.


GALA: Kiedy Filip był kilkulatkiem, twój mąż dużo reżyserował w teatrach poza Warszawą.

G.W.: Tak, często byłam z synem sama. Marek lubił go rozpieszczać. Gdy przyjeżdżał do domu, przywoził podarunki. Nawet jeśli pracował w Warszawie, codziennie wracał z prezentem. Kiedy zobaczyłam, że pierwszą reakcją dziecka na powrót taty jest pytanie: "Co mi przyniosłeś?", zaczęłam protestować. Ale Marek nie mógł sobie odmówić tej przyjemności.

GALA: W rezultacie ty byłaś ręką karzącą, a mąż dającą zabawki?

G.W.: To nie było tak, że Marek był od przyjemności, a ja od roboty i karania. Jedną z jego najpiękniejszych cech była lojalność. Nigdy nie kwestionował decyzji, które podejmowałam, gdy go nie było. Przed dzieckiem stanowiliśmy jedność. Najwyżej potem, na boku, jeśli zdarzała się między nami różnica zdań, omawialiśmy  sprawę.

GALA: Precyzyjnie zaplanowałaś Filipowi drogę edukacji, jak to robią niektórzy rodzice?

G.W.: Nie planowałam ani szkół, ani zajęć pozaszkolnych. Jednak zawsze wiedziałam, że będzie uczył się języków, bo przydają się w każdym wariancie życia. Kiedy byłam w ciąży, obłożyłam się mądrymi książkami. Wśród nich była pozycja "Jak wychować zdolne dziecko". Do zerówki Filip poszedł rok wcześniej, niż powinien. Ale psycholog uznał, że choć jest dojrzały intelektualnie, nie jest jeszcze dość dojrzały emocjonalnie do szkoły. Pamiętam taką scenkę z zerówki, którą zobaczyłam, kiedy przyszłam po niego: wszystkie dzieci siedzą grzecznie w ławkach, a mój syn spod stołu odpowiada nauczycielce na pytania. Zdumiało mnie to. Ale uznałam, że jest tak zwanym żywym dzieckiem.

GALA: Nauczyciele w podstawówce zapewne nie byli z niego zadowoleni. 

G.W.: Nie byli. Moje niebotyczne zdumienie wywołało to, że zaczął ze szkoły przynosić trójki, a ja pamiętałam, że w tym wieku miałam wyłącznie piątki. Okazał się dysgrafem, który sam siebie nie może odczytać. Jego zeszyty wyglądały jak... aaa, lepiej nie mówić. Filip codziennie stał w kącie. Trudno się dziwić, w klasie było ponad trzydzieścioro uczniów i ktoś taki jak mój syn zupełnie dezorganizował pracę na lekcji. Wtedy znajoma poleciła mi szkołę prywatną Lauder-Morasha. To był świetny wybór. Filip do dziś przyjaźni się z kolegami i koleżankami z tej szkoły.

GALA: Zanim jednak Filip poszedł do szkoły, przeżyliście dramat. Musiałaś stać się matką i ojcem.

G.W.: W czasie wakacji zmarł mój mąż. Marek i Filip byli wtedy u moich teściów pod Buskiem Zdrojem, ja na kilka dni musiałam wrócić do Warszawy. To był dla mnie szok, bo Marek nigdy nie chorował. A tu wylew...

GALA: Jak Filip przyjął śmierć taty?

G.W.: Nadspodziewanie dzielnie. Kiedy przyjechałam do Buska, powiedział mi, że chciałby, by wszystko było normalnie. To znaczy, żeby dziadkowie już nie płakali, żeby nie przychodzili sąsiedzi i nie użalali się nad nim. Rozumiałam, że chce, więc ja też chciałam, żeby zaczęło się nowe życie, a nie rozpamiętywanie przeszłości. Natychmiast zabrałam syna na wakacje nad morze. Potem przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania, Filip zaczął chodzić do szkoły.

GALA: Na pewno było ci ciężko. Syn potrzebuje męskiej ręki.

G.W.: Nie wiedziałam, czy dam sobie radę bez Marka. Ale szybko musiałam się otrząsnąć z depresji, bo trzeba było załatwiać mnóstwo spraw. Kiedy człowiek ma dużo pracy, nie ma czasu się użalać nad sobą. Poza tym okazało się, że silny ze mnie "gość" i dobrze sobie radzę w trudnych sytuacjach. W tym wypadku też sobie poradziłam. Nie było wyjścia.

GALA: Miałaś wśród swoich znajomych mężczyznę, do którego siedmiolatek mógł się zwrócić ze swoimi męskimi problemami?

G.W.: Tak, ale on nie miał takiej potrzeby. Zwracał się do mnie. Miał kilku ulubionych moich kolegów i nawet zastanawiałam się: "Czy chłopak nie szuka teraz ojca w innym facecie?". Ale nie.

GALA: Bałaś się, czy utrzymasz rodzinę?

G.W.: Zbudowaliśmy z mężem dom, który wynajmowałam i dzięki temu miałam absolutne bezpieczeństwo finansowe. A przecież oprócz tego zarabiałam: miałam etat w teatrze, coś tam w filmie i telewizji też się działo. Ale to, co straciłam wraz z odejściem Marka, to poczucie bezpieczeństwa. Kiedy żył, nie czułam lęku, na przykład wsiadając do samolotu, miałam przekonanie, że nic złego się nie może wydarzyć. Kiedy zostałam sama, każdy lot był przeżyciem, bałam się, że jeśli zginę, Filip zostanie sam. Przed każdą podróżą pisałam testament. W tych testamentach syna i wszystkie sprawy finansowe powierzałam Oldze i Januszowi Stokłosom. Bałam się, że dziadkowie kochają wnuka za mocno, a w wychowaniu odrobina dystansu jest niezbędna. Stokłosowie przyjmowali za naturalne moje propozycje, Olga żartowała: "Widzisz, będziemy mieli drugie dziecko". W tym czasie bardzo się przyjaźniliśmy. Kiedy przez trzy miesiące nie mieliśmy gdzie mieszkać, mieszkaliśmy z Filipem u nich. Było jak w rodzinie.

GALA: Jak zareagował Filip, kiedy przyprowadziłaś pierwszego potencjalnego partnera?

G.W.: Zapraszałam do domu wiele osób, także kolegów. To było zabawne, bo Filip zawsze bacznie się przyglądał mężczyznom, zawsze padało z jego ust kontrolne pytanie: "Czy ten pan ma żonę?". Co znaczyło, że bada, czy ten ktoś jest tylko moim kolegą, czy też kandydatem do wprowadzenia się.

GALA: Zwykle chłopcy są zazdrośni o matkę, szczególnie wtedy, gdy mieszkają tylko z nią.

G.W.: Ale ja nigdy nie odczułam, że Filip jest zazdrosny, że ktoś jest niepożądany. Nie zdarzyło się, bym musiała komuś powiedzieć, że nie może u nas bywać, bo mój syn go nie toleruje. Doceniam to, uważam, że miałam wielkie szczęście. Zdaję sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji są matki, które stają przed takim wyborem: "Facet czy dziecko? Unieszczęśliwić siebie czy syna?". Ale też pochlebiam sobie - zawsze otaczałam się fajnymi, godnymi zaufania ludźmi.

GALA: Pięć lat temu pojawił się Cezary Harasimowicz i...

G.W.: Nie było żadnych problemów, ani przez sekundę Filip nie patrzył na niego podejrzliwie. Czarek nie miał żadnych stresów z powodu mojego syna. To jego wchodzenie w nasze życie odbyło się w sposób naturalny, stopniowo. Nie wyobrażam sobie, bym miała przyprowadzić obcego człowieka i powiedzieć Filipowi: "Ten pan od dziś będzie z nami mieszkał. Mów mu wujku". Po prostu po paru miesiącach coraz częstszego bywania u nas Czarek został.

GALA: Czy teraz Filip i Cezary są w tak dobrej komitywie, że syn zwierza się z sercowych zawirowań?

G.W.: Nie wiem, ale na pewno mają wspólny kod porozumiewania się, wspólne żarty, wspólne poczucie humoru. I czasem wygłupiając się, stają męskim frontem przeciwko mnie. Dogadują się. Mnie nigdy syn nie zwierza się ze swoich miłości, uważa, że to jest żenujące, by rozmawiać o tym z matką.

GALA: Twój syn trzy miesiące temu skończył 18 lat. Poczułaś, że jakiś etap się zamknął, że doprowadziłaś go do dorosłości?

G.W.: Nie, w ogóle tak o tym nie pomyślałam. Tym bardziej że ma czasem zwariowane, zupełnie niedorosłe pomysły. Kiedyś kupił egzotycznego pająka, który miał urosnąć do wielkości dłoni. Zagroziłam, że jeśli nie odda go z powrotem, wyrzucę owada na śmietnik. "Jesteś bez serca, on zamarznie na mrozie". Skończyło się tak, że podrzucił go z listem w sklepie zoologicznym. Teraz marzy o żuku. Tym razem nie o owadzie, ale o samochodzie. Pomysł raczej dziecinny, bo po co nastolatkowi taki samochód? Ale wiem, że rodzice Marka tak bardzo uwielbiają jedynego wnuka, że mogą spełnić nawet to marzenie. Póki co spokojnie czekam, aż mu przejdzie, w końcu przecież dojrzeje.