Tworzyliśmy zgraną rodzinę: ja, mój mąż i naszych dwóch synów. Mieliśmy mieszkanie w bloku i działkę za miastem. Po prostu raj. Do pełni szczęścia brakowało nam jedynie... samochodu.

W Bielsku-Białej i Tychach produkcja polskiego Fiata 126 p rozkręciła się na dobre, więc robiłam, co mogłam, by przekonać męża do coraz popularniejszego malucha. Angażowałam do pomocy synów, ale nawet Przemek z Maćkiem nie byli w stanie namówić ojca na kupno fiacika. Edek odłożył na bok wszystkie gazety, gdzie zaznaczaliśmy nawet najmniejsze wzmianki o polskim cudzie techniki.

– Zrozumcie – westchnął ciężko. – To nie jest samochód. To zabawka.

– Jesteś inżynierem, znasz się na tym lepiej od nas – zgodziłam się potulnie. 

– Ale jakiś pojazd możemy chyba kupić?

– Oczywiście! Mam już nawet coś na oku... – uśmiechnął się tajemniczo. 

– Coś lepszego niż ten... maluch. Rany, dwadzieścia trzy konie mechaniczne to nie jest żadna moc dla silnika! – skrzywił się z politowaniem. – No i nie pomieścimy się wszyscy do dwudrzwiowego fastbacka – z wyższością znawcy wymówił to słowo, a my, laicy, nie mieliśmy bladego pojęcia, co ono znaczy.

Zobacz także:

Udało się, mamy samochód!

Kilka dni po tej rozmowie Edek zjawił się w domu później niż zwykle. 

Wpadł jak bomba do kuchni, gdzie szykowałam kolację i zacierał ręce. Nie z zimna, ale z radości, jak się okazało.

Kupiłem samochód! – wypalił, nawet nie zdejmując płaszcza.

– To pokaż! – wrzasnął młodszy Maciek, a starszy Przemek rozgorączkowany zaczął zakładać kozaki. 

Ja stałam jak wryta.

– No nie tak szybko – zaśmiał się.

Spojrzeliśmy po sobie, kompletnie nic nie rozumiejąc.

– Samochód kupiłem, ale odbiór jest dopiero na sierpień – wyjaśnił Edzio. 

– Co wy myślicie, że samochody to się w sklepie kupuje, jak bułki?

– Ale jaki, jaki? – dopytywał się rozgorączkowany Maciek.

– Yellow bahama... – wyszeptał mój mąż z nabożną miną i wreszcie zdecydował się rozebrać. Wyszedł do korytarza, a chłopcy podreptali za nim.

– Ale ja nie znam takiej marki... – martwił się na głos Przemek, który był dumny ze swojej umiejętności rozpoznawania aut.

– Bo to nie marka, tylko kolor – tłumaczył cierpliwie mąż, wydobywając swoje z lekka zaokrąglone ciało ze zwojów szalika i płaszcza. – A to jest skoda...

– Czeska skoda?

– Tak.

– A jaka?! – wydarł się znów Maciek.

– Słyszałeś – fuknął Przemek. – Zielona banana.

– Yellow bahama, czyli taka słonecznie żółta. A model 110 LS, czyli super luks. Ma silnik pięćdziesiąt dwa konie mechaniczne, manualną skrzynię biegów, napęd na tylne koła i jest czterodrzwiowym sedanem...

Ja tylko patrzyłam na moich chłopców.

– A ile kosztuje? – spytałam nieśmiało, kiedy leżeliśmy wieczorem w łóżku.

– Tyle, co dwa twoje maluchy – odparł z dumą.

– A skąd weźmiemy tyle pieniędzy? – zmartwiłam się.

– Dostałem za patent w zeszłym roku przed świętami, do tego trzynastkę, pożyczyłem jeszcze od Miecia i od Kazika, i już.

– I już? – zdziwiłam się.

– Już zapłaciłem wszystko – potwierdził. – Mam kolegę z politechniki, który pracuje tam, gdzie produkują to cudo. On mi je załatwił.

Tamtego wieczoru zasypiałam z poczuciem dumy, jako szczęśliwa współposiadaczka zagranicznego samochodu.

Wyczekiwany sierpień nadszedł zadziwiająco szybko.

Trzy dni przed wyjazdem Edek zabrał nas wszystkich do Składnicy Harcerskiej, gdzie najpierw długo uzgadniał coś ze sprzedawcą, a potem bez słowa wyjął z kieszeni wielki plik banknotów i zaczął je skrupulatnie przeliczać.

– Tato, a co my tu właściwie kupujemy? – Maciek aż podskakiwał ze zniecierpliwienia.

– Namiot, materace, śpiwory, kuchenkę gazową z butlą, zestaw kocherów... – zaczął wyliczać monotonnym głosem sprzedawca.

– A po co nam to wszystko? Przecież jedziemy tylko po samochód?

– A jak się okaże, że jeszcze go nie wyprodukowali, to gdzieś będziemy musieli mieszkać przez ten czas, prawda? – mina mojego męża wskazywała, że świetnie się bawi. 

Mnie myśl o spaniu przed fabryką samochodów pod gołym niebem, choćby nawet i w namiocie, nie wydawała się kusząca. Postanowiłam się jednak do tego nie przyznawać.

– Ale ekstra... – wyszeptał Przemuś. 

– Coś jakby biwak sobie będziemy robić, tak?

– No... – Edek szedł na całość. 

– A poza tym ja muszę przecież przypilnować braci Czechów, żeby wszystkie śrubki dobrze poprzykręcali, bo co będzie, jak się nam nasza skoda rozpadnie w czasie jazdy?

– Będzie... szkoda! – zaśmiał się Maciek.

– Zaraz – wtrąciłam się. – Mogę uwierzyć, że będzie jakieś kilkudniowe opóźnienie w produkcji, ale nie wmówisz mi, że będziesz sam ten samochód skręcał?

– A dlaczego nie? – zdziwił się. – Jestem inżynierem na wydziale maszyn rolniczych i pojazdów. Umiem skręcić kombajn, to z głupim autem sobie nie poradzę? – zaśmiał się, a do mnie dotarło, że najnormalniej sobie z nas żartuje!

– No poradzisz sobie, na pewno – podchwyciłam jego żartobliwy ton. 

– Tylko czy z tego nie wyjdzie jakiś osobliwy kombajn osobowy?

– Nie ma mowy! – zrymował. – Będzie dobrze, tylko jeszcze kupimy jakieś słoiki z pulpetami i z gołąbkami, żebyście mieli co jeść, gdy będę wszystkiego tam na miejscu pilnował...

Czekały na nas same niespodzianki 

Wyruszyliśmy obładowani jak wielbłądy. Wieczorem na dworzec kolejowy zawiózł nas szwagier Edka, który był taksówkarzem i miał warszawę. Na szczęście, mieliśmy po drodze tylko dwie przesiadki, więc już o siódmej rano byliśmy na miejscu. Bagaż zostawiliśmy w przechowalni na dworcu, a na miejsce przywiózł nas znajomy Edka, ten, który pomagał załatwić samochód.

Kiedy przyjechaliśmy do fabryki i wjechaliśmy na ogromny plac, oniemiałam. Chłopcy wybałuszyli oczy na widok stu czy dwustu nowiutkich aut, stojących równiutko w kilku szeregach. Robiło to naprawdę ogromne wrażenie.

– Prosim, pane inżyniere – znajomy Edka z dumą prowadził nas wśród dopiero co wykonanych w fabryce samochodów. – Tak, to je ono! – nagle klasnął w ręce.

To był najpiękniejszy samochód, jaki w życiu widziałam! W ciepłym żółtym kolorze, ze sportową linią, ściętym tyłem i ogromnymi okrągłymi reflektorami.

Dzieci bały się nawet podejść bliżej, tylko z pewnej odległości przyglądały się naszemu nowemu członkowi rodziny.

Edek zostawił nas wśród aut, a sam poszedł załatwiać formalności. Nie było go raptem godzinkę. Kiedy przyszedł, cały promieniał.

– Wsiadajcie! – zawołał radośnie, machając kluczykami.

Auto wewnątrz było przestronne, chłopcy z tyłu mieli tyle miejsca, że prawie mogliby grać tam w ping ponga. Ja siedziałam z przodu z prawie całkiem wyprostowanymi nogami i puszyłam się jak paw, kiedy wyjeżdżaliśmy przez bramę, żegnani przez kilka osób życzliwym machaniem.

– Koledzy na podwórku nie uwierzą, gdy zobaczą mnie w takim wozie... – westchnął nagle Przemuś.

– Uwierzą, ale będą musieli na to jeszcze trochę poczekać – zaśmiał się Edek.

– A daleko mamy do domu?

– A kto powiedział, że jedziemy do domu?

– To dokąd?

– Najpierw – na dworzec, po nasze bagaże. A potem... – Edek podrapał się po głowie. – Potem w sumie moglibyśmy jechać do domu, ale ponieważ myślałem, że to odbieranie dłużej potrwa, to wziąłem tydzień urlopu. Mamy namiot i wszystko, co potrzeba, a stąd jest bliżej na Węgry niż do domu. Co powiecie na małe wakacje nad Balatonem?

– Ja się zgadzam – wydusiłam po dłuższej chwili. – Ale mam prośbę...

– Jaką?

– Szykujesz jeszcze jakieś niespodzianki?

– Tak, jedną. Po drodze wskoczymy do Jablonca, żebyś mogła kupić sobie trochę ich doskonałej sztucznej biżuterii. Bo zostało mi jeszcze całe mnóstwo koron w kieszeni...