– Wyobraźni to ci Stasiek nie brakuje. Szkoda, że do nauki nie masz takiego talentu – stwierdziła z groźną miną nauczycielka, gdy mój syn opowiedział jej, dlaczego nie przyszedł na pierwszą lekcję. I wstawiła mu dwie jedynki do dziennika. Staś zapłakany od razu zadzwonił do mnie. Na ogół nie przejmuje się aż tak stopniami, ale akurat na dobrej ocenie z matmy mu bardzo zależało. Chciał się poprawić, bo do tej pory wszelkiego rodzaju działania na ułamkach zwykłych były dla niego niezwykle trudne. W efekcie miał w dzienniku ledwie dwie naciągane dwójczyny. 

Uczyliśmy się do tej klasówki przez całe poprzednie popołudnie. Normalnie to żona pomaga mu w lekcjach, ale akurat wyjechała na tygodniowe szkolenie. Zresztą, nawet gdyby była na miejscu to i tak pewnie niewiele by Stasiowi pomogła. Humanistka! Z dodawaniem i odejmowaniem jeszcze sobie radziła. Ale im dalej, tym gorzej. Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. 

Oczywiście najpierw musiałem sam przypomnieć sobie zasady działań na ułamkach. Żeby w oczach syna nie tracić autorytetu, zamknąłem się w łazience i szybko przećwiczyłem zadania. A potem, już pewny siebie, wbijałem Stasiowi wiedzę do głowy. O dziwo łapał w lot. Swoją drogą zastanawiam się, jak to jest, że w szkole Staś niczego nie może zrozumieć, a w domu, jak mu porządnie wytłumaczę, daje radę. Z tego, co się zorientowałem, to wszyscy rodzice w klasie mojego Stasia douczają swoje dzieci. A ci, którzy nie mają na to czasu lub dostatecznej wiedzy, zatrudniają korepetytorów. Ja na razie jeszcze daję radę sam, ale za rok, dwa jak nic będę musiał wynajmować jakiegoś studenta politechniki. Bo jak przyjdą równania z niewiadomą to wiadomo, że polegnę.

Ech, życie rodzica ucznia nie jest łatwe…

A więc uczyliśmy się, uczyliśmy, no i się nauczyliśmy. Mój syn skracał, rozszerzał, dodawał i odejmował ułamki jak szalony. Poszedł spać przekonany, że przyniesie z klasówki piątkę. A może nawet i szóstkę…

– Ale pani zrobi wielkie oczy, jak zobaczy, że wszystko mam dobrze – marzył, nakrywając się kołdrą. 

Rano wstał wcześniej niż zwykle. Sam! Nie trzeba go było wyciągać z łóżka! Bez marudzenia i ociągania zjadł śniadanie, błyskawicznie się ubrał i stanął pod drzwiami wejściowymi.

– Tato, zbieraj się szybciej! Klasówa jest na pierwszej lekcji, nie mogę się spóźnić – niecierpliwił się. 

Zobacz także:

Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz Staś tak spieszył się do szkoły. To zawsze ja musiałem na niego czekać. Ale widocznie jak dziecko jest dobrze przygotowane, wszystko rozumie, to szkoła wydaje mu się przyjaźniejsza.

– Masz, idź przodem i włącz dmuchawę. Przecież nie chcemy, żeby ci po drodze mózg zamarzł – rzuciłem mu kluczyki do samochodu. 

Najpierw usłyszałem dziwne odgłosy. Coś jakby chrząkanie z mlaskaniem

Gdy zniknął za drzwiami zwiększyłem tempo ubierania się. Do szkoły nie było wprawdzie daleko, ale trzeba było wziąć poprawkę na korki. Nie zdążyłem jednak nawet zawiązać krawata, gdy był z powrotem. Minę miał nietęgą. 

– Taaato, wiesz co, mamy problem – wykrztusił. 

– Co się stało? Samochód nam ukradli? – spytałem przerażony. Poprzedniego dnia nie chciało mi się bramy wjazdowej otwierać i zostawiłem auto na ulicy. 

– Nie, to nie to. Auto stoi. Jeszcze! – podkreślił ostatnie słowo.

– ???

– No bo przed naszym domem są chyba dziki. Dużo dzików – wyjaśnił. 

Popatrzyłem na niego z pobłażaniem. Dziki? U nas? Owszem czytałem w miejscowej gazecie, że odwiedzają nasze miasto. Ale buszują głównie na obrzeżach, przy lesie. A my do pierwszych gęstszych drzew mamy ze trzysta merów. Nie chciało mi się jakoś wierzyć, że zapędziły się aż tak daleko. 

– Synku, coś ci się chyba jeszcze śni. Na pewno już się dobrze obudziłeś? A może przez tę szarówkę na dworze zwidy jakieś masz? – roześmiałem się. 

– Tak? Zwidy? No to sobie sam zobacz! – naburmuszył się. 

Wyszedłem na zewnątrz. Staś podreptał za mną. Najpierw usłyszałem jakieś dziwne odgłosy. Coś jakby chrząkanie pomieszane z mlaskaniem. Podszedłem do ogrodzenia i stanąłem jak wryty. Tuż za naszym płotem buszowało stadko dzików. Ze trzy grube i wielkie i kilkanaście mniejszych, w paski. Słowem lochy z młodymi. Właśnie raczyły się resztkami z pańskiego stołu, czyli naszego kosza, który wystawiłem wieczorem dla śmieciarzy. A że żona przed wyjazdem zrobiła na zapas sałatkę jarzynową i gar zupy, ucztę miały prawdziwą. Mlaskały i chrumkały, radośnie ocierając się zadami o karoserię mojego samochodu. Patrząc na to, zastanawiałem się, czy blachy trzeba będzie klepać czy tylko lakier poprawić. Włączyłem kamerkę w telefonie i sfilmowałem całą scenę. Dla ubezpieczyciela… Co prawda nie byłem pewien, czy moje AC obejmuje atak dzików, ale dowód na wszelki wypadek lepiej mieć.

– Zwidy? – triumfował Staś. – Zrób coś, bo spóźnię się na klasówkę!!! – zażądał.

Od razu chcę zaznaczyć, że dla swojego dziecka jestem gotów na wszystko. No, może na prawie wszystko. I właśnie walka z dzikami do tych wyjątków należy. Zaciągnąłem Stasia z powrotem do domu i zamknąłem drzwi.

– Dobra, dzwonię na policję, niech oni coś zrobią! – stwierdziłem, wystukując numer alarmowy. 

Policjant przyjął zgłoszenie, ale poradził, żebym zadzwonił do straży miejskiej, straż odesłała nas do strażaków, a strażacy do leśniczego. Ten ostatni do nikogo mnie już nie odesłał. Ale też nie pomógł.

– Tak naprawdę, to nic się nie da zrobić. Musicie po prostu spokojnie poczekać. Nie krzyczcie, nie próbujcie ich przeganiać. Jak się najedzą, to same sobie pójdą – stwierdził.

Wkurzyłem się nie na żarty. Zacząłem krzyczeć, że spieszę się do pracy, a syn do szkoły, że to niedopuszczalne, by dzikie zwierzęta pakowały się do naszych domów, że trzeba coś z tym zrobić, bo to niebezpieczne. Leśniczy mi na to, że to ludzie pakują się zwierzętom do domu, bo karczują lasy i zabierają im przestrzeń życiową, że sami jesteśmy sobie winni, bo wywalamy śmieci za płot. A to tak, jakbyśmy zapraszali je do stołu. Zamilkłem bo, chcąc nie chcąc, musiałbym przyznać mu rację…

– I co? – zapytał Staś, gdy skończyłem rozmowę.

– Nic, siedzimy i czekamy – odparłem. 

Stadko wyniosło się spod naszego domu kwadrans po ósmej. Zapakowałem Stasia do samochodu i ruszyłem w stronę szkoły. Byliśmy na miejscu po dwudziestu minutach. 

– No i co ja mam powiedzieć pani? Pewnie pomyśli, że specjalnie nie przyszedłem na pierwszą lekcję, bo bałem się klasówki – zapytał, wysiadając.

– Jak to co? Prawdę!  – odparłem. 

Do głowy mi nie przyszło, żeby napisać mu jakieś usprawiedliwienie. 

Mojego synka spotkała wielka niesprawiedliwość!

Co było potem, już wiecie. Nauczycielka nie przyjęła do wiadomości tłumaczenia Stasia. Stwierdziła, że bezczelnie zmyśla i postawiła mu dwie pały. Syn się rozpłakał i zadzwonił do mnie ze skargą. 

Normalnie nie dyskutuję z nauczycielami, bo wiem, że to przynosi więcej złego niż dobrego, ale wtedy nie wytrzymałem. Mojego synka spotkała przecież wielka niesprawiedliwość! Zwolniłem się z pracy i pojechałem do szkoły wyjaśnić sprawę. Pani najpierw patrzyła na mnie jak na wariata, ale jak jej pokazałem film w komórce, aż przysiadła z wrażenia. Wykreśliła Stasiowi jedynki i przeprosiła go przy całej klasie. Mój synek stał się w szkole gwiazdą dnia. Wszyscy chcieli usłyszeć o spotkaniu z dzikami. 

– Wiesz, tato, to był najfajniejszy dzień w moim życiu – powiedział uradowany. 

A ja myślę, że byłby jeszcze fajniejszy, gdyby tę matematykę poprawił…