Czy ty pamiętasz, że przyjeżdża do nas Julka z dziećmi? – zagadnęłam męża, który siedział rozwalony na werandzie z gazetą w rękach.

– No pewnie – wzruszył ramionami. – Miałbym nie pamiętać o przyjeździe własnych wnuków?

– Właśnie – pokiwałam głową.– Miałeś przecież huśtawkę odremontować w ogrodzie i ustawić trampolinę.

– Przecież zdążę, cały weekend mam przed sobą i… – nie dokończył, bo przed naszą furtką pojawił się pan Miecio, kiwając radośnie dłonią. Najwyraźniej zamierzał wpaść do nas.

Spojrzeliśmy z mężem po sobie, bo trochę zdziwiło nas zachowanie sąsiada. Zazwyczaj bowiem spieszył się do domu, ledwie mając czas odpowiedzieć „dzień dobry”, i mowy nigdy nie było o jakichś sąsiedzkich pogaduszkach. Ze spiętą miną zawsze tłumaczył się nieporadnie, że żona czeka z obiadem i sami rozumiemy, że on nie bardzo może udzielać się towarzysko…
 A teraz uśmiechnięty, odprężony, zacierając ręce, szedł przez nasz ogród i sprawiał wrażenie człowieka ogromnie zadowolonego z życia.

– Witam kochanych sąsiadów w ten piękny dzień – podszedł pod werandę.

– A cóż to pan taki uradowany? – spytałam, zapraszając go dalej. – Szóstka się panu w totka trafiła, czy co?

Zobacz także:

– Dużo lepiej, droga pani – uśmiechnął się tak szeroko, że niemal mogłam policzyć jego plomby. – Całe dwa tygodnie wolności mnie czeka, żona właśnie wyjechała na taki turnus zdrowotny, no zabiegi, masaże, spa…

– To pan teraz słomiany wdowiec – roześmiałam się. – No i żony chyba będzie panu brakowało – dodałam trochę złośliwie, bo to, że Miecio był u niej pod pantoflem, było oczywiste dla wszystkich sąsiadów dookoła.

– Zdrowie ważniejsze, a kobiecie zawsze się przyda te parę masaży – nasz sąsiad ponownie zatarł ręce. – A ja pomyślałem sobie, że może by brydżyka małego u mnie urządzić... No i zapraszam sąsiada na jutro, przyjdą moi dwaj kumple, jeszcze z wojska… – roześmiał się. – Bo jak to mówią, niech żyje wolność!

Uznałam, że powinnam zajrzeć do sąsiada

Patrzyłam na pana Miecia ze zdumieniem, bo w stanie takiej euforii widziałam go po raz pierwszy. Wydawało mi się, że nawet jakby odmłodniał. I tak się cieszył tym wyjazdem żony, twarz mu jaśniała, oczy rozbłysły, że aż mi się tak jakoś dziwnie zrobiło. Nigdy bym nie przypuszczała, że pan Miecio, ten wiecznie spieszący się do żony pantoflarz, potrafi tak się zachowywać.

– Wiesz co, nie wiedziałam, że z was tacy niegodziwcy są – zwróciłam się do męża już po wyjściu sąsiada. – Wystarczy, że kobieta na parę dni wyjedzie, a wy skaczecie z radości jak dzieci – popatrzyłam na niego spod oka. – Ciekawe, czy ciebie by też taka euforia ogarnęła, gdybym ja się gdzieś wybrała.

– A ty się jemu dziwisz? – Antek stanął po stronie Miecia. – Przecież ta jego Iza to zołza taka, wciąż nim dyryguje, a jak wyjechała, to chłop trochę oddechu złapie – cmoknął mnie w policzek. – A co do mnie, to dobrze wiesz, że ja bym się nigdzie bez ciebie nie ruszył.

Nic się nie odezwałam, bo trochę racji ten mój Antek miał – może rzeczywiście panu Mieciowi należało się kilka dni wytchnienia. Pani Iza potrafiła mu dać nieźle do wiwatu, albo to raz czy dwa słyszeliśmy, bo ich okna były otwarte, jak ostrym głosem strofuje męża...

Nie protestowałam, gdy nazajutrz Antek, zamiast brać się za ogrodową huśtawkę, zaraz po obiedzie ze zgrzewką piwa ruszył do sąsiada na umówioną partyjkę. Przynajmniej mogłam sobie w spokoju pooglądać swoje ulubione filmy. No i jakoś mi się tak przysnęło. A gdy się przebudziłam, dobrze po północy, ze zdumieniem stwierdziłam, że mojego ślubnego jeszcze nie ma… Przez chwilę się wahałam, ale w końcu uznałam, że powinnam iść i zajrzeć do sąsiada, może czegoś im zabrakło, chociażby chipsów do tego piwa…

Już przechodząc przez ogród, usłyszałam głośną muzykę, dochodzącą z domu Mietków. Gdy zajrzałam do ich salonu, aż mnie cofnęło – niebieska, gęsta mgła dymu z papierosów nieomal pozbawiła mnie oddechu. Na podłodze, na drogim dywanie pani Izy leżały puszki po piwie, a przy niskim, antycznym stoliku czterej panowie, w rozpiętych koszulach, z potarganymi włosami licytowali następną rozgrywkę. Nie miałam tam czego szukać, zresztą panowie nawet mnie nie zauważyli, wycofałam się więc cichutko.

No, taka wolność

Nie wiem dokładnie, o której godzinie Antek wrócił z tej nocy wolnościowej u sąsiada, ale przez całą sobotę, zamiast przygotować ogród na przyjazd wnuków, leżał i niemal umierał na kanapie… Wyobrażając sobie, jak musi czuć się nasz sąsiad, zaniosłam mu trochę kefiru i kompotu z obiadu.

– Dziękuję, jednak na sąsiadów można liczyć – wyszeptał. – Żeby pani wiedziała, jak ja się czuję…

– Mogę sobie wyobrazić, przecież pan tu sobie wczoraj niemal wieczór kawalerski urządził, sąsiedzie – roześmiałam się, rozglądając wokoło. – Istny krajobraz po bitwie

– Później posprzątam, naprawdę – skrzywił się Miecio. – Ale ciszej proszę mówić, bo głowa mi pęka.

Ogarnęłam mu trochę to pobojowisko, dziwiąc się jednak, że ta wolność małżeńska aż tak uderzyła naszemu sąsiadowi do głowy.

Myślałam, że na tym jednym wieczorze się skończy, okazało się jednak, że ci kumple naszego sąsiada muszą wziąć rewanż, o czym Antek nie omieszkał mnie poinformować już następnego dnia.

– A huśtawka i trampolina? – spytałam w miarę cierpliwie jeszcze.

– Skarbie, na pewno zdążę – Antek ugodowo cmoknął mnie w policzek. – Ale zrozum, taka okazja nie trafi się szybko naszemu sąsiadowi znowu…

– Okazja? – spojrzałam zdumiona.

– No, taka wolność – pokiwał głową.

Znów grali przez całą noc. A że nasz sąsiad tę swoją wolność manifestował nie tylko poprzez karty, mój małżonek znowu umierał w pozycji horyzontalnej na kanapie przez całą niedzielę. Ja jednak starałam się być wyrozumiałą żoną i sąsiadką – jeżeli oni tę mordęgę nieprzespanych nocy przy kartach i alkoholu, a potem potwornym kacu mieli za coś w rodzaju wolności, to proszę bardzo, ja im tego luksusu nie będę bronić. Dobrze jednak, że ten wolnościowy weekend się wreszcie skończył i życie wróciło do normy.

Już nie wyglądał na takiego uradowanego

Przez kilka następnych dni, nie widziałam naszego sąsiada. Sądziłam, że pewnie gdzieś na mieście używa tej swojej wolności małżeńskiej. Aż tu któregoś popołudnia ujrzałam go na naszej uliczce, szedł ciężkim krokiem, dźwigając torbę z zakupami i nie sprawiał wrażenia zadowolonego z życia…

– Coś się stało, sąsiedzie? – spytałam. – Nie wygląda pan za dobrze.

– Chyba mi coś zaszkodziło w tym barze – machnął ręką w kierunku knajpki na końcu uliczki. – Zjadłem tam wczoraj jakieś pierogi z mięsem, miałem na nie okropną ochotę, bo Izunia nie robi mącznych rzeczy, dla zdrowia niby, i… – pokręcił tylko głową.

– Nie każdemu służy barowe jedzenie – przytaknęłam mu. – Niech pan wpadnie do nas, ziółek jakich panu zaparzę.

I zasiedział się pan Miecio u nas do późnego wieczora. Nie tylko wypił dwie szklanki herbaty miętowej, ale jeszcze zjadł potem z nami placki ziemniaczane na kolację. Uprzedziłam Miecia, że mogą być dla niego zbyt ciężkie, po tej jego wczorajszej niedyspozycji żołądkowej, ale gdzie tam, zjadł cały talerz, co chwila dokładając sobie sosu pieczarkowego.

– Domowe jedzenie jest jednak najlepsze – powiedział na koniec.

– To tylko placki – uśmiechnęłam się.

– Ale domowe – westchnął. – No i moje ulubione, Izunia często takie robiła
– westchnął tak ciężko, jakby krzywda mu się jaka działa.

Aż mi się go żal zrobiło. A gdy przyjrzałam mu się bliżej, stwierdziłam, że pan Miecio już nie wyglądał na takiego uradowanego tą swoją wolnością małżeńską. Ale może rzeczywiście te barowe pierogi dały mu się nieźle we znaki…

Dziwni są ci faceci

Następnego dnia, ku mojemu zdumieniu, sąsiad znowu pojawił się w naszych progach, z paczką ciastek z najlepszej w miasteczku cukierni.

– Znowu coś pan świętuje dzisiaj? – spytałam.

– Nie, ale głupio tak siedzieć samemu w domu – odparł, patrząc na mnie niepewnie. – Więc pomyślałem, że wpadnę do sąsiadów na małą czarną…

– Przecież miał pan korzystać z wolności – roześmiałam się, zapraszając go dalej.

– No niby tak – twarz mu posmutniała. – Ale co to za wolność, jak gęby do kogo nie ma otworzyć, pętam się sam po domu, jak jaki pokutnik.

– To może powtórzymy sobie tego brydżyka – zapalił się mój mąż, ale posłałam mu takie spojrzenie, że szybko zamilkł. Przecież nasza huśtawka w ogrodzie wciąż czekała…

– Chyba nic z tego, panie sąsiedzie, bo ci moi kumple z wojska to obaj dostali na miesiąc szlaban na wyjścia – westchnął Karolek. – No i siedzą sobie w domach, z żonami, z psami, kotami, a mnie nie ma nawet kto pogłaskać – popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem.

I gdy tak patrzyłam na tę jego smutną minę, to przyszło mi do głowy, że ta wolność małżeńska to chyba mu nie służy. Chociaż tak się przecież cieszył z tego wyjazdu żony, a tu proszę, jak szybko się za nią stęsknił i jaki nieszczęśliwy się zrobił.

Następnego dnia robiłam akurat gołąbki i pomyślałam sobie, że zaproszę sąsiada na obiad, zawsze to w towarzystwie czas mu milej zleci. No i podje sobie dobrego, domowego jedzonka, po co ma się tułać po barach i truć nieświeżymi pierogami.
Zastałam go przed domem, na klęczkach, schylonego nad skalniakiem. Podśpiewując coś pod nosem, wyrywał delikatnie, ale z wielką dokładnością, wszelkie najmniejsze nawet chwasty. Minę miał przy tym niebywale radosną. Na mój widok podniósł się z kolan, otrzepał przybrudzone ziemią ręce.

– Nie wiedziałam, że z pana taki amator ogrodnictwa – uśmiechnęłam się.

– Chciałem żonie niespodziankę zrobić, żeby się ucieszyła, jak jutro wróci – odparł pan Miecio. – Skalniaczek to jej oczko w głowie…

– Jutro? – przerwałam mi zdziwiona. – Przecież na dwa tygodnie miała jechać.

– Ale w tym sanatoriom jakieś zatrucie pokarmowe było i Izunia się zdenerwowała, wie pani, jak to ona – pokiwał pobłażliwie głową. – I postanowiła moja żonka wrócić wcześniej. Tak się cieszę….

– Naprawdę? – zdziwiłam się.

– Przecież ja tu jak pies jaki bezdomny, samotny, nikomu niepotrzebny – pociągnął żałośnie nosem.

Pomyślałam sobie, że nic tu po mnie i po moich gołąbkach. Panu Mieciowi co innego było teraz w głowie. A swoją drogą, dziwni są ci faceci. Taki Miecio na przykład. Jeszcze tydzień temu cieszył się, że żona wyjechała, a teraz proszę… Prawie płacze z radości, że ona wcześniej wraca. I kto by ich zrozumiał.