Jak co roku w pierwszy kwietniowy weekend jadę z moim mężem w rodzinne strony. W tym czasie przypada rocznica śmierci mojej babci i tradycją stały się zjazdy rodzinne z tej okazji.

Dzień wstał piękny, rześki, przesycony ciepłymi promieniami słońca. Mieliśmy zamiar wyjechać przed świtem, lecz oczywiście nic z tego nie wyszło. Zanim Radek odprawił wszystkie swoje poranne rytuały, zrobiło się wpół do siódmej. W końcu jednak zapędziłam go do samochodu, gdzie… znów uciął sobie słodką drzemkę. Co za śpioch!

Ja zaś odpoczywam przy kierownicy. Nie żartuję, naprawdę odpręża mnie jazda, a obietnica spotkania z siostrami, bratem i ich dziećmi sprawia, że jestem radosna i podekscytowana. Mam wrażenie, że w miarę zbliżania się do Janówka ubywa mi lat! Uśmiecham się na widok pól otulonych liliową mgiełką. Słońce przenika ją perłowymi refleksami, a błękit nieba jest tak delikatny i nieskalany jak moje wspomnienia z dzieciństwa…

Wspomnienia mają zapach siana i miodu

Każde lato spędzaliśmy u dziadków, hasając po polach i łąkach. Przebywanie na łonie przyrody dawało mi – nieuświadamiane wtedy, ale jakże głębokie – poczucie bezpieczeństwa.

Tutaj zapach skoszonej trawy był jedyny na świecie i niepowtarzalny. To tu kusząca miękkość siana kołysała mnie do snu na stryszku, gdzie spała cała dzieciarnia – moje rodzeństwo i kuzynostwo. Wśród śmiechu,  pisku, przepychanek i kotłowaniny zapadaliśmy w końcu w słodki niebyt pełen cudownych marzeń. Byliśmy umorusani, ale szczęśliwi, bo przecież „jutro znowu pogoda”! A rano zjadaliśmy pajdy świeżo upieczonego chleba ze swojskim masłem, które babcia Władzia pozwalała mi czasem ubijać w drewnianej maselnicy… Babcia już o świcie ruszała do swoich zajęć w polu lub ogrodzie, dlatego śniadanie zostawiała nam na werandzie.

Kolejne wspomnienie wiąże się ze zwózką siana. Wóz drabiniasty wracał do zagrody dziadków oblepiony piszczącymi z uciechy dzieciakami. Jaka byłam dumna, siedząc na wysokiej kopie i patrząc z góry na otaczający mnie świat – jak królowa! Pamiętam też dożynki, gwarną atmosferę jarmarków i tamte niebieskie koraliki, które babcia kupiła mi kiedyś na odpuście.

Gdy wyszłam za mąż, Radek stał się ulubieńcem babci Władzi. Oboje wprost przepadali za sobą. Ona, krucha i maleńka jak dziewczynka, on – misiowaty, muskularny, wysoki. Traktował ją z czułością i szacunkiem, za co odwdzięczała mu się totalną akceptacją i dogadzaniem. Czasem skarżyłam się żartobliwie: „Rozpuszczasz mi go, babciu!”.

Zobacz także:

Wtedy ona podnosiła na mnie swoje jasnoniebieskie, niemal przezroczyste oczy i doradzała mi z wielką powagą: 

Z mężczyzną postępuj jak z dzieckiem, to będziecie szczęśliwym małżeństwem.

To dzięki niej się poznaliśmy, choć historia naszej znajomości zaczęła się nie w Janówku, a w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Rogowie. To tam właśnie mieszkałam z rodzicami aż do czasu podjęcia studiów… Później w ich domu bywałam już tylko gościem.

Kiedy zmarł dziadek Józio, babcia bardzo ciężko przeżyła rozstanie z miłością swojego życia. Podupadła na zdrowiu i stało się jasne, że nie da rady sama prowadzić gospodarstwa. Moi rodzice namówili ją więc – z niemałym trudem – by zamieszkała z nimi w Rogowie.

Niestety, mieszkanie w bloku okazało się dla staruszki gehenną, toteż często z niego uciekała, bo – jak mawiała – to nie dom, tylko klatka, w której nie ma czym oddychać. 

Trudno się temu dziwić – dla kogoś tak energicznego i pracowitego jak babunia, tak emocjonalnie związanego z sadem, ogrodem, zawsze na swoim 
– zmiana była zbyt drastyczna. 

Miły aspirant uległ namowom staruszki

Pozbawiona swoich codziennych obowiązków i przyjemności babcia często wpadała w gniew, sfrustrowana gderała pod nosem:

– Mam siedzieć przy oknie i oglądać gołębie na dachu? Niedoczekanie wasze!  

Zaczęła poznawać miasto i wypuszczać się na coraz dłuższe spacery, co było dla moich rodziców nieco uciążliwe, bo zdarzało jej się zapomnieć drogi powrotnej. Jednak babcia nie słuchała wymówek i wkrótce wymyśliła nowy sposób urozmaicania sobie życia. Mianowicie wsiadała do autobusu i jeździła po mieście, a z czasem i poza miasto, „żeby zobaczyć trochę świata”.

No bo co to za świat w mieście! – marudziła. – Tylko blokowiska, beton i asfalt. Nuda!

Miejscowa milicja (to były jeszcze czasy MO) miała przyjemność poznać staruszkę, gdy po kilku eskapadach rodzice musieli jej szukać drogą urzędową. Komendant był na szczęście przyjacielem mego ojca i zawsze okazywał w tym względzie daleko posuniętą życzliwość. Kiedy któregoś dnia babcia znów wylądowała na posterunku, zlecił odwiezienie starszej pani do domu młodemu aspirantowi, Radkowi.

Traf chciał, że w czasie drogi powrotnej babcia zobaczyła w oddali ukwieconą łączkę. Natychmiast ubłagała niedoświadczonego funkcjonariusza, aby pozwolił jej wysiąść, nazbierać kwiatów i zaczerpnąć świeżego powietrza. Raźno wybiegła z auta, zaczęła pląsać w trawie jak młoda dziewczyna i… tak jej się zakręciło w głowie, że upadła, łamiąc sobie rękę.  

Przerażony aspirant raz-dwa zapakował delikwentkę z powrotem do samochodu i zawiózł na rentgen do szpitala. Akurat byłam wtedy w domu, gdzie spędzałam swoje ostatnie wakacje przed podjęciem pracy. Pamiętam, że panowała niewesoła atmosfera. Oczekiwaliśmy powrotu naszego zbiega, zawiadomieni wcześniej przez komendanta, że niepokorna babcia turystka wraca pod eskortą. 

Ojciec na balkonie palił nerwowo papierosa za papierosem, mama ciut za głośno opowiadała o ostatnich przygodach Władzi. Próbowałam właśnie mamę pocieszyć, gdy zabrzęczał dzwonek u drzwi. Rzuciliśmy się do nich wszyscy naraz. Każdy ściskał i całował odnalezioną zgubę, nie zwracając najmniejszej uwagi na stojącego nieco z boku, stropionego milicjanta. Dopiero na widok gipsu na babcinej ręce wydaliśmy zgodny okrzyk przerażenia i zwróciliśmy się do wyższej instancji.

„Instancja” stała spięta, ale wszystko nam spokojnie wytłumaczyła, tylko od czasu do czasu z lekka się zacinając.  Babci zrobiło się żal wystraszonego młodzieńca, zaczęła go przepraszać, mama zaś pobiegła do kuchni po kawę i ciastka. I tak już został. No, oczywiście nie na stałe. Po prostu często przyjeżdżał zapytać, jak się miewa starsza pani i czy nie znów nie wybiera się na wycieczkę, bo jeśli tak, to on w razie potrzeby służy „podwodą”… Zawsze przywoził jej jakieś czekoladki albo kwiatki, a przy okazji i mnie, co było bardzo ujmujące. Polubiliśmy się. Podobały mi się jego ciepłe oczy koloru płynnego miodu oraz niski, głęboki tembr głosu…

Razem, póki śmierć nas nie rozłączy

Któregoś dnia babcia zapytała Radka wprost, dlaczego nie zaprosi mnie do kina lub na spacer. Skwapliwie skorzystał z tej rady, a ja nie odmówiłam. Prawdę mówiąc trochę wstyd mi teraz, że babka musiała namówić go na pierwszą randkę. Były romantyczne filmy, przechadzki po parku, pierwsze pocałunki, aż wreszcie Radzio powiedział, że nie wyobraża sobie już życia beze mnie. I bez babci Władzi, oczywiście. Nasz ślub był tylko kwestią czasu.

Przeszliśmy z Radkiem wiele burz, także takich „z piorunami”. Szczególnie kiedy dzieci były małe, no i potem, gdy dorastały i zaczynały robić głupstwa… 

Teraz jesteśmy sami i mamy za sobą syndrom opuszczonego gniazda. Chyba powinniśmy być dumni z siebie, bo pozwoliliśmy naszym dzieciom pójść własną drogą i nie staraliśmy się ich wciskać w ramy naszych wymagań, oczekiwań i ambicji. Cieszymy się ich obecnością, kiedy zechcą nam ją ofiarować, a na co dzień jesteśmy sami dla siebie i ze sobą, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Patrzę na siedzącego obok męża. Uśmiecha się i pyta, czy mnie zmienić przy kierownicy. 

Zgadzam się, myśląc, jak wiele babci zawdzięczam. Ona nauczyła mnie patrzeć pogodnym wzrokiem na wszystko, wpoiła mi ciekawość świata i ludzi oraz zrozumienie dla ich odmienności. Jej poczucie akceptacji i dobre rady zapamiętałam na całe życie. Radek wspiera mnie od tylu lat… Dlaczego nigdy mu za to nie podziękowałam, nie powiedziałam, ile dla mnie znaczy? Co prawda, często dawałam mu to do zrozumienia, ale nigdy nie wyraziłam tego wprost, dosłownie.

Zatrzymujemy się na małej dróżce polnej, z której roztacza się cudny widok na łąki i pola. Wychodzimy z samochodu, żeby rozprostować kości. Śmiejemy się, sami nie wiedząc z czego. Jesteśmy spokojni i szczęśliwi. To już nie ważne, że początkowo wcale nie ja byłam jego wybranką.

Bliskość przyrody znów czyni cuda, koi, daje nadzieję i niewzruszoną pewność, że wszystko idzie właściwym torem, że jest dobrze, właśnie tak, jak ma być. Oddychamy głęboko, oboje spoglądamy w jednym kierunku, czując, że jesteśmy bliżej siebie, niż gdybyśmy patrzyli sobie w oczy.