JOLANTA FRASZYŃSKA O MĘŻU I CÓRKACH

NOWY ETAP Grześ właśnie zaczął przygodę z reżyserią, a to dla niego szalenie ważna sprawa. Na nowo określił się zawodowo. Jest niezwykle energetyczny, a jednocześnie impulsywny i niecierpliwy. Zdolny, wiele rzeczy wychodzi mu w lot, błyskawicznie podejmuje decyzje: ciach-prach i już zrobione. Przy tym ostry w sądach i ocenach. Nie każdy reżyser może być jego partnerem. Jednak po 20 latach pracy mimo trudnego charakteru ma silną pozycję na rynku i jest uznanym operatorem. Nie dziwi mnie to. W jego zawodzie jest wielu melepetów, którzy biją pianę, dużo mówią, jeszcze więcej obiecują, a gdy zaczyna się praca, okazują się nieudolni. Grześ wielokrotnie mówił, że robienie reklamy już go ogłupia, jest mało twórcze i po tylu latach szalenie go nudzi. Banalna prawda, że pieniądze to nie wszystko – wciąż aktualna.

SPOTKANIE Poznaliśmy się, a właściwie zobaczyliśmy siebie z bliska, 12 lat temu na planie filmowym. W ogóle tego spotkania nie pamiętam. Dla mnie wszystko zaczęło się przy okazji pracy nad sztuką „Rip von Winkel” Janusza Kijowskiego dla teatru telewizji z Januszem Gajosem w roli głównej. Grałam jego żonę. Pierwsze wrażenie, jakie na Grzesiu zrobiłam, było katastrofalne. O mało nie namówił Janusza Kijowskiego, żeby mnie wyrzucił. Ja się wtedy rozwodziłam (z aktorem Robertem Gonerą – przyp. red.) i spóźniłam się bardzo poważnie na pierwsze spotkanie całej ekipy we Wrocławiu. Na dodatek, jak już przybiegłam, byłam maksymalnie pobudzona. Niemal krzycząc, obwieściłam wszystkim, że właśnie się rozwodzę. Panowie spojrzeli na mnie dziwnie, na siebie z niepokojem. Grześ, który wtedy sam ostro się bawił, myślał, że coś zażyłam. Ja oczywiście niczego nie brałam, ale był to najgorszy zakręt w moim życiu. Miałam malutkie dziecko, rozwodziłam się, nie radziłam sobie z tym. Pamiętam, że Grześ był mocno zdegustowany naszym spotkaniem. Skomentował to po swojemu, ostro i bezlitośnie.

Tydzień, dwa później pojechaliśmy na zdjęcia do Berlina. Tam zatarłam to pierwsze wrażenie. Oczarowała go niebanalność mojego aktorstwa (śmiech). Drugie dobre wrażenie zrobiłam na nim na koniec zdjęć. Kręciliśmy je w dużym atelier i zrobiliśmy tam niezły bałagan. Wieczorem, po skończonych zdjęciach zakasałam rękawy, nalałam wody do wiadra i zaczęłam sprzątać. Dla mnie to było naturalne, tak odreagowywałam napięcia emocjonalne. Na Grześku zrobiło to ogromne wrażenie. Zaczął mi się uważnie przyglądać. Wracaliśmy do Polski samochodem. Zaproponował nocleg u siebie. Dojechaliśmy do Warszawy o 3 nad ranem, pościelił mi na kanapie. Spałam w salonie, on w pokoju. Rano odwiózł mnie na pociąg do Wrocławia (tam wtedy mieszkałam). Powiedział, że jeśli tylko chcę, mogę mieć u niego bazę, bo chętnie mnie zobaczy. To było ładnie wyremontowane mieszkanie na Saskiej Kępie, na ostatnim piętrze z cudownym widokiem. Tyle że panował tam chaos typowy dla samotnego mężczyzny. Pomyślałam, że oprócz tego, że świetnie posprzątam, to jeszcze rozniosę zapach rosołu i pokażę, na czym polega mieć w domu kobietę, w dodatku ze Śląska. Jak mi powiedział, że mama go zostawiła, do akcji włączyła się moja misyjność.

ANIELKA W Anielce wszyscy jesteśmy zakochani. Ma moc, którą dostała z nieba od Pana Boga: rozsiewania dobra. Poza tym ujmujący sposób bycia, niewymuszony wdzięk i niekończące się pokłady radości. Czasami mam wrażenie, że została wyposażona w te szczególne cechy, żeby nas wszystkich, a głównie chyba Grzesia, uczyć jeszcze większej miłości. Do siebie nawzajem, do innych.

Dla Grzesia Anielka jest aniołem, zresztą imię też ma anielskie. Nagle w jego życiu pojawiło się dziecko, które kocha go bez żadnych ograniczeń i nim kręci. I które Grześ kocha bez żadnych pytań, bezwzględnie. Moje obie córki są indywidualistkami. Nastka za chwilę skończy 18 lat. Jak była dzieckiem, żyła w swoim świecie z wyimaginowanymi ludkami. Towarzyszką jej dzieciństwa była Lutka- -Plutka, niby myszka, niby mała dziewczynka. Razem rozmawiały, jadły, bawiły się, zasypiały. Wszystko działo się w wyobraźni Nastki. Nastka była niezwykle żywotna, Anielka jest radośniejsza.

Od czerwca mieszka z nami moja mama, babcia Krysia. Grześ dużo pracuje albo znika w swojej samotni. Często całymi dniami jesteśmy same. Cztery szalone kobiety. Gdyby ktoś nas kiedyś podglądał przez okno, jak tańczymy, wygłupiamy się, pokładamy się na podłodze ze śmiechu, mógłby pomyśleć: niezłe wariatki! Potrafię bardzo szybko regenerować się, nastroić pozytywnie. Chyba dlatego, że potrafię się cieszyć. Moja mama to ma, mają moje córki: potrafimy czerpać wielką przyjemność z rzeczy małych. To nasza tajna broń na smutki.

Zobacz także:

 

GRZEŚ Los zdecydował, że ze sobą jesteśmy. I dobrze. Grzesiek przez swój nieprosty charakter zmobilizował mnie do tego, żebym zaczęła nad sobą pracować. Myśleć o moich potrzebach, pragnieniach, a nie o zbawianiu i uszczęśliwianiu całego świata. Ja też pokazałam mu, że warto w życiu zmienić pewne rzeczy. Ma twardy charakter i silną osobowość. Bywa surowy i impulsywny. Kiedy byłam w ciąży z Anielką, przykuta na długie tygodnie do łóżka, nie było nam łatwo. Nastka dojrzewała, Grześ chodził na terapię. Ale przeszliśmy przez to. Zanim się poznaliśmy, on był bardzo długo sam. Miał grupę przyjaciół, razem ostro rozrabiali. Tamto życie to już przeszłość. Odkąd mamy Anielkę, Grześ jest trzeźwy. Przyznaję, że mnie jako żonie brakuje jego obecności obok, bliskości. Bo Grześ czmycha. Zawsze miał potrzebę samotności. Nawet rozmawia sam ze sobą. Żyjąc z takim mężczyzną, uczysz się milczeć. To dobre dla osób, które mają taki sam program na życie. Dla tych, którzy chcą rozmawiać, przeżywać coś wspólnego jak ja, to jest potwornie trudne wyzwanie.

DOBRY CZAS NA ZMIANY Niedługo skończę 40 lat i czuję, że zaczynam nowy etap. Chciałabym znaleźć coś, co będzie mnie cieszyć równie mocno jak granie. Wydaje mi się, że wiele jeszcze przede mną. Poczułam to już 4 lata temu, rodząc Anielę. Bieg ku karierze, bycie na topie mnie nie uszczęśliwia. Oczywiście nie zrezygnuję z pracy, bo daje frajdę. Jednak nie chce mi się ciągle udowadniać, że mam temperament, talent, energię, że potrafię być zabawna. Życie może być skromne, ale uważne. Dla Grzesia, który ma niewyczerpaną energię i niedosyt wyzwań, to jest najlepszy czas zawodowo. Jeżeli praca daje mu szczęście, to ja mogę go tylko wspierać.

 GALA: W kinach oglądamy pana pierwszy film fabularny, w TVN duży serial. Porzuca pan zawód operatora?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Wybrałem zawód, do którego nie mam odpowiednich predyspozycji. Stało się tak przez przypadek przy okazji poznania Janusza Majewskiego i Zosi Nasierowskiej. Kolegowałem się z ich córką i zafascynowało mnie, że on, filmowiec, ona, fotografik stworzyli szczęśliwą rodzinę. Pomyślałem: też tak chcę. A ponieważ wydarzyło się to w okolicach mojej matury, poszedłem z marszu do szkoły filmowej. Nie można było studiować reżyserii po maturze, więc wybrałem wydział operatorski. Po szkole szybko przekonałem się, że nie jestem przygotowany do tego, by wykonywać polecenia, nawet poprzedzone zwrotem – proszę. Proszę przestawić kamerę, proszę ustawić światło. Okazało się, że to nie dla mnie. Nie przypominam sobie filmu fabularnego, do którego robiłem zdjęcia, żebym się przy okazji nie skonfliktował z reżyserem. A filmów zrobiłem dziesięć.

GALA: Ze skłonności do konfliktów podobno się wyrasta.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Z wiekiem nabrałem pewności siebie. W liceum przełamywałem nieśmiałość, robiąc awantury w sklepach. Takie miałem metody pracy nad sobą. Skończyłem 40 lat jakiś czas temu i dotarło do mnie, że należy brać sprawy we własne ręce. Fajnie jest być operatorem, ale to czekanie na telefon w domu i wykonywanie prac na zlecenie jest niezgodne z moją psychiką. Technika poszła tak daleko, że praca zajmuje bardzo mało czasu. Na 10–12 godzin spędzonych na planie realnie byłem zajęty dwie, reszta była nudą. To mi dokuczało. Kiedy urodziła się Anielka, siedziałem w domu, byłem z córką i snułem plany. Zdałem sobie sprawę, że kiedy krytykuję reżyserów, narażam się na kontrargument – sam zrób lepiej.

GALA: No i zrobił pan.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Nie wiem, czy lepiej, ale zrobiłem. Na pewno po tym doświadczeniu nie będę już tak krytyczny wobec pracy kolegów. To trudna robota, wiele rzeczy trzeba ogarnąć na raz, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. W reżyserię wszedłem awaryjnym wejściem, jako operator do serialu „Twarzą w twarz”. Potem z marszu zacząłem robić własny film, a dwa tygodnie później TVN zaproponował mi reżyserowanie serialu „Teraz albo nigdy”.

GALA: Po 20 latach zaczął pan na nowo życie zawodowe. Chciało się panu? Miał pan motywację? To kwestia cech charakteru?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Nie wiem. Mam wyostrzone niektóre zmysły. Nie posiadam zmysłu powonienia. Suma zmysłów musi być stała, więc jestem spostrzegawczy i słyszę dźwięki, których inni nie rejestrują. Nie potrafię się wyłączyć: nie widzieć, nie słyszeć. Kontroluję wszystko dokoła, co bywa męczące dla otoczenia.

GALA: Nakręcił pan film grozy. Największy horror w pana życiu osobistym?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: W latach 80. z kolegami, między innymi Piotrkiem Kąkolewskim, odtwórcą roli Marka Karwowskiego w „Czterdziestolatku”, zainwestowaliśmy w sprowadzanie kaset wideo z Berlina Zachodniego. Ja tam siedziałem, nagrywałem na te kasety filmy z wypożyczalni, razem przewoziliśmy je przez granicę i sprzedawaliśmy na jarmarku. Z towarem złapali nas celnicy. Kasety, które mieliśmy przy sobie, warte były około 4 tys. dolarów. Wtedy stary, ogromny dom w Konstancinie można było kupić za 20 tys. Szedłem za celnikami po torach, niosłem torbę kaset. Byłem zdruzgotany. Myślałem, że moje życie się kończy i należy rzucić się pod pociąg. Nie wiedziałem, że dwa tygodnie później znajomy adwokat wyciągnie nas z tarapatów i będzie po sprawie. Tę lekcję pamiętam do dziś. Nauczyłem się wtedy nie patrzeć na problemy z krótkiej perspektywy.

GALA: Powiedział pan w pewnym momencie: siedziałem w domu, byłem z córką.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Spędzałem z nią czas. Tak się złożyło, że po narodzinach Anielki Jola bardzo intensywnie pracowała. Ja robiłem tylko reklamy. Wystarczyło mi jako reżyserowi zrobić jedną, dwie w miesiącu, żeby utrzymać siebie i rodzinę na przyzwoitym poziomie. To oznaczało, że byłem zajęty 4–5 dni w miesiącu. Resztę dni miałem wolne.

GALA: Fajne życie.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: I fajne, i nie. Z jednej strony zarabiałem jak na nasze warunki sporo, na wiele było mnie stać i miałem dużo wolnego czasu. Z drugiej poczucie, że dużo potrafię i jeszcze mi się chce, a nikt z tego nie korzysta, było męczące i wkurzające. Mam świadomość tego, że za pięć lat może będę umiał trochę więcej, ale za to nie będę miał już tej siły, energii ani ochoty. Więc skoro nikt ode mnie niczego nie chciał, musiałem wymyślić coś sam dla siebie.

 

GALA: W jednym z moich ulubionych filmów, „Bezdrożach” Alexandra Payne’a, pada takie zdanie, może wyzwanie, że mężczyzna do czterdziestki powinien wszystkiego spróbować. Pan się starał?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Prawie mi się udało. Przez wiele lat tworzyłem z kumplami grupę bankietową: ja, dwóch lekarzy, reżyser filmowy i współwłaściciel dużej firmy cukierniczej. W pewnym momencie musiałem z tej grupy wyskoczyć i po jakimś czasie całkiem się rozpadła. Mieliśmy umowę, że bawimy się i robimy wszystko poza dwiema rzeczami. Nie będę ich wymieniał, bo nie nadają się do druku. Skończyło się tak, przynajmniej dla mnie, że gdy myślę o latach 90., w zasadzie nie jestem w stanie odtworzyć ich chronologii. Wiem, że coś tam się działo przed „Kilerem”, coś tam się wydarzyło po, coś pomiędzy. Są może jeszcze dwa filmy, które jestem w stanie jakoś ulokować w określonym roku, i to wszystko. Jak na to patrzę w tej chwili i oceniam, mam tylko jedno określenie: głupota, czysta głupota. 10–15 lat zmarnowanego życia.

GALA: Żal?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Tak to już jest, że jak się człowiek urodzi, to pewnych rzeczy nie wie. Najpierw trzeba czegoś doświadczyć, coś zepsuć, coś zmarnować, żeby się przekonać, co warto, a czego nie. Potem można w sposób delikatny próbować przekazać tę wiedzę dzieciom. Gdyby ojciec powiedział mi „nie pij wina w liceum”, być może nie wylądowałbym w latach 90. z problemem alkoholowym.

GALA: Pan się rozczula?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Zdarza mi się.

GALA: Może to kobiety pana rozczulają?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Kobiety mnie denerwują. Inaczej funkcjonują niż mężczyźni i cały czas nie mogę się tego nauczyć. Powtarzam sobie, że w końcu uda mi się lepiej je zrozumieć i jakoś dostosuję się do ich świata. Lubię momenty, kiedy wypoczęty jadę samochodem, mam więcej wolnego czasu, droga, która muszę pokonać, jest dłuższa niż z pracy do domu. Myślę wtedy, że jestem niewiarygodnie szczęśliwy i chyba na to nie zasługuję.

GALA: Dlaczego pan tak myśli?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Tak już mam. Jak jest dobrze, od razu myślę, że coś się zaraz zawali. Przez wiele lat sprawdzałem na sobie, jak działa rozwalanie szczęśliwego życia alkoholem na własne życzenie. Jak szło dobrze, zaczynałem pić i ładowałem się w mniejsze lub większe kłopoty zawodowe albo osobiste. Może przesadą jest usprawiedliwiać w ten sposób moje picie, ale coś w tym było.

GALA: W dzisiejszych czasach pośpiechu, rywalizacji i stresu mnóstwo ludzi funkcjonuje na dopalaczach i nie wyobrażają sobie bez tego życia.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Dla mnie istotna jest kwestia zrozumienia, ile przez to straciłem, a jak niewiele albo wręcz nic nie zyskałem. Uważam, że miałem dużo szczęścia. Dzięki Joli w porę się zreflektowałem, że mam problem. Że to jest choroba, którą można może nie wyleczyć, ale przynajmniej zaleczyć. Samemu trudno zauważyć, że coś z nami nie tak. Więc dalej brniemy w swoje uzależnienia. Na ogół można wtedy liczyć tylko na najbliższych. Pierwszy moment otrzeźwienia i ocen zawdzięczam Joli. Dostałem od niej sygnał, że trzeba coś z tym zrobić, gdzie pójść, o co pytać. Pewnie sam nie wpadłbym na to albo wpadłbym dużo później. Nie ma co gdybać. Przestałem pić jedenaście miesięcy przed narodzinami Anielki. Ciąża wiązała się z dużym lękiem, była zagrożona. Jola tygodniami musiała leżeć, a ja zasuwałem na pierwsze piętro do jej pokoju ze śniadaniami, obiadami, kolacjami. Byłem tak zaabsorbowany, że nie myślałem o piciu. Potem urodziła się Anielka i chciałem być trzeźwy już nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla niej. Łatwiej było mi wygrzebać się w momentach krytycznych, które wciąż się zdarzały.

GALA: Chciałby pan mieć jeszcze jedno dziecko?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Nie wiem. Tak kocham Anielkę, że nie wiem, czy dałbym radę to uczucie podzielić. Wydaje mi się, że jesteśmy już z Jolą za starzy na kolejne dziecko. Poza tym Jola ma już Nastkę, więc mamy dwoje. Chociaż nie można niczego wykluczyć w dzisiejszych czasach...

GALA: Co w wychowaniu jest dla pana najważniejsze?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Anielka powinna przede wszystkim umieć wyrażać uczucia. Moje pokolenie, bardzo często ma z tym problem. Nasi dziadkowie doświadczeni wojną mieli z tym problem. Rodzice doświadczeni komunizmem mieli z tym problem i nas nie nauczyli mówić, co czujemy. Myślę, że teraz jest dobry moment, żeby te złe doświadczenia przekazywane z pokolenia na pokolenie przełamać. To jest chyba najważniejsze. Jeśli Anielka nauczy się mówić, co czuje, reszta pójdzie gładko. Mnie kiedyś trzeba było końmi ciągnąć, żebym w ogóle coś powiedział. Inaczej ograniczałem się do komunikacji monosylabowych: tak, nie, dziękuję, do widzenia. Nadal nie jestem specjalistą od wyrażania uczuć, ale od jakiegoś czasu łatwiej mi się o tym rozmawia. Mogę mówić za siebie, trochę za Jolę, bo widzę pewne analogie. Oboje pochodzimy z rozbitych rodzin: Jola wychowała się bez ojca, ja bez matki. Brak doświadczeń, brak obycia z płcią przeciwną w domu przenosi się na życie dorosłe. Skutkuje m.in. zahamowaniami i nieumiejętnością wyrażania emocji.

GALA: Ma pan konkretne oczekiwania od życia na przyszłość?

 

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Nie. Kiedyś miałem chory system wartości, dziś to widzę wyraźniej. Zmieniło mi się po narodzinach Anielki. Teraz skupiam się na tym, żeby mieć dobre samopoczucie. Dbam o kondycję, zdrowie i staram się tak organizować nasze życie, żebyśmy mieli święty spokój, ogólnie rzecz ujmując. Gdyby w tej chwili spełniło się moje wielkie marzenie sprzed kilku lat i dostałbym propozycję robienia filmu w Ameryce, poważnie bym się nad tym zastanawiał. Obojętnie, czy miałbym pracować jako reżyser, czy operator. Świadomość, że musiałbym zostawić rodzinę, dom, Anielkę na pół roku, sprawia, że prawdopodobnie odmówiłbym. Kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Bałem się nawet, że jak to wielkie marzenie się spełni, nie będę miał o czym marzyć.

GALA: Ale wymyślił pan kolejne zadanie, poza zawodowymi. Buduje pan dla rodziny nowy dom.

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Uściślając: kupiliśmy gotowy, trzeba go tylko wykończyć. Przenosimy się trochę dalej poza miasto. Małe osiedle, trzydzieści domów, ogrodzony teren ze wspólnym placem zabaw dla dzieci. Anielka chce bawić się na ulicy z dzieciakami, a nie w ogródku. Tam, gdzie teraz mieszkamy, niestety nie da się, bo ulica jest jednocześnie chodnikiem i placem zabaw, a nie brakuje idiotów, którzy jeżdżą po niej bardzo szybko.

GALA: Mnóstwo w panu siły, energii. Pan się nigdy nie zatrzymuje?

GRZEGORZ KUCZERISZKA: Mam przełącznik na pracę i przełącznik na odpoczynek. Teraz kręcę film, więc sam jestem nakręcony. Kiedy skończę zdjęcia, będę miał miesiąc przerwy. Trudno mnie będzie wyciągnąć z domu. Najchętniej spędzam czas sam ze sobą, wtedy mogę planować, myśleć. Lubię chodzić na siłownię rano, kiedy nikogo nie ma. Ćwiczę na rowerze, podnoszę ciężary i wreszcie mogę skupić się na tym, co mi chodzi po głowie. Tak funkcjonuję. Mam wielu kolegów, którzy kręcą filmy, grają na giełdzie, robią interesy i im to idzie w parze. Ja nie potrafię. Mam podzielną uwagę, ale nie w takich sprawach. Kiedy za chwilę pożegnamy się, pójdę do Empiku, będę się kręcił pomiędzy półkami i myślał, co mam do zrobienia jutro, pojutrze, za tydzień. Moja żona tego nie rozumie. Parę dni temu mieliśmy zabawną dyskusję na temat układu pokoi w nowym domu. Babcia Krysia, mama Joli, powiedziała: „Aha, czyli tam będziesz miał swoją pracownię”, na co Jola się wtrąciła: „Nie pracownię, tylko samotnię, do której ucieka