Bartek Królik. Producent muzyczny, stoi za sukcesem niejednego artysty

To on stoi za sukcesem Sistars. Współprodukowany przez 21-latka album zgarnął dwa Fryderyki. To on niedawno sprawił, że Agnieszka Chylińska zaskoczyła wszystkich i zaśpiewała zupełnie inaczej niż zwykle. A co tak naprawdę gra w duszy Królika, to się dopiero okaże. Firma producencka, którą prowadzi z przyjacielem Markiem Piotrowskim, wypuszcza współautorski projekt Spoken Love. Wypowiedziana miłość? No, w Bartku się można zakochać. W jego historii na pewno.

Bardziej z niego macho czy czuły opiekun?

 – Opiekuńczość to dla mnie umiejętność słuchania i rozumienia dialektu kobiecego – mówi Bartek Królik. – To prawie niewykonalne, ale próbować trzeba. Dzięki temu, że nawiązujemy łączność, wiele rzeczy może stać się łatwiejsze. Równie ważną rzeczą jest tzw. wykazywanie inicjatywy, czyli słynne „postaraj się trochę!”. Oprócz czułości i kwiatka inwencja dowolna, oczywiście w ramach upodobań kobiety. Jeżeli chodzi o kwestię bycia macho, widzę to jako pewność siebie, albo raczej opanowanie w życiu codziennym plus bycie konkretnym w podejmowaniu decyzji. I nie chodzi o zmianę kanałów pilotem od telewizora. Te cechy dają kobiecie to słynne poczucie bezpieczeństwa. Z podejmowaniem decyzji nie miałem problemów. Jako 4-latek wyrywałem się mamie, zamiast spacerować spokojnie po krakowskim rynku, bo chciałem poprawiać kroki tańczącej grupy. Producenckie oko już wtedy się we mnie budziło. Miałem intuicję do pewnych rzeczy. W żadnej szkole nie uczą produkcji muzycznej, prowadzenia zespołu na próbach, ja zawsze czułem, co trzeba robić, żeby osiągnąć cel.

Jestem z Mazur, z Mrągowa.

Pod koniec podstawówki wyjechałem z domu, miałem wtedy 13 lat. Poszedłem do szkoły z internatem w Olsztynie. Wyjechałem z domu jako dzieciak, a z czasem wracałem bardziej ukształtowany, z bagażem doświadczeń z różnych miejsc, m.in. z cyrku, gdzie wylądowałem na kupie siana obok wielbłądów (śmiech). Holandia, 1300 km od domu, zima, bo to było między świętami. Ja w laczkach, a tu trzeba fl oki, czyli te wielkie gwoździe trzymające namiot, wbijać. Raz na trzy dni przyjeżdżał facet i wrzucał nam do kuchni parówki i chleb. Było zimno, śmierdząco i z katarem – istny cyrk (śmiech). Najważniejsze, że zarabiałem na sprzęt. Za te pieniądze kupiłem pierwszą porządną basówkę. Dzięki temu wzrósł mój status w środowisku i mogłem w końcu grać poważne joby, choćby w Teatrze Muzycznym Roma. Dobrze wspominam szkołę muzyczną. Profesorowie nie mieli problemu z muzyką rozrywkową, jak to często w innych szkołach bywało. Nie szykanowali za granie do kotleta, a że życie muzyka bywa trudne, trzeba grać wszędzie i wszystko. Nawet po wydaniu płyty Sistars często nie mieliśmy co jeść. Niby medialny boom, ale nie było z tego jeszcze ani grosza. Z perspektywy czasu widzę, że to wszystko nieźle mnie zahartowało.

Wiedziałem zawsze, do czego dążę, nie miałem wątpliwości.

Zobacz także:

Już w Warszawie, w wynajętym mieszkaniu, skompletowaliśmy z kumplem komputer, postawiliśmy mikrofon i sami sobie stworzyliśmy miejsce pracy Planu B. Pracując z artystami, staram się wyciągnąć od każdego coś, czego on sam jeszcze w sobie nie słyszał. Kiedyś bywałem trudny w kontaktach, nie umiałem przekazywać tego, o co mi chodzi, irytowałem się i psułem relacje. Z czasem nauczyłem się rozmawiać z ludźmi, dostrzegać ich odmienność. Po drodze zrobiłem sporo błędów, ale gdybym miał powiedzieć, co mnie najbardziej ukształtowało, to zrobiła to choroba. Miałem dwadzieścia parę lat i nagle życie zaciągnęło mi hamulec. Przeszedłem coś w rodzaju udaru. Diagnozy były skrajnie różne, ale zawsze złe. Miałem kłopoty z chodzeniem i trafiłem do szpitala. KFC mnie zniszczyło, na moje własne życzenie. Nieświadomie zrobiłem na sobie eksperyment jak ten chłopak z „Super Size Me”. Rytm dnia był zabójczy. Wstawałem ok. 12 po całonocnym koncercie, o 16, w drodze na kolejny, zjadałem kubełek w KFC i zapijałem colą, bo szybko i tanio. Potem granie do 3-4 w nocy za 50 złotych. 30 z tego miałem na taksówkę do domu, resztę wydawałem na dwa kebaby, które zjadałem na kolację, i szedłem spać. Do tego jeszcze grałem w klubach, gdzie wszyscy palili – wtedy nie było zakazu. Tłum dmuchał dymem prosto w twarz, a ja go wdychałem. Wtedy myślałem, że jestem nie do zdarcia, dziecko lasu, plaży, koszykówki. Aż mną tąpnęło.

Nagle zaczęło się świadome życie.

Jestem człowiekiem, jestem śmiertelny. Są wokół jacyś ludzie, którym na mnie zależy, a ja w biegu nawet nie skupiałem się na patrzeniu im w oczy. Taki chłopak balanga. Ojciec sióstr Przybysz bardzo mnie wsparł psychicznie w tamtej chwili. Postanowiłem, że skoro diagnozy są beznadziejne, to będę robił dla swojego ciała i umysłu najlepsze, co mogę. Zaczęło skutkować, choroba się zatrzymała. W międzyczasie grono przyjaciół się przerzedziło. Przestraszyli się. Zmieniłem się, jestem uważniejszy i bardziej skoncentrowany. Trochę wbrew swojej naturze zapisałem się na sztuki walki. Trenuję regularnie od kilku lat, to mój prywatny sukces. Na co dzień jestem pewniejszy siebie i czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Jestem zaangażowany w kilka wyjątkowych projektów muzycznych. Między innymi w Łąki Łan z chłopakami z Warszawy, z których każdy ma silne parcie ku naturze. Dla mnie Warszawa nie jest środowiskiem naturalnym. W Mrągowie miałem 100 metrów do rzeczki, nad jezioro 500, a nad drugie kilometr. Z Łąkami robimy muzę z przesłaniem, którego nie da się skrytykować – uprawiamy zieloną propagandę. Jak pomyślę o sobie za dziesięć lat, widzę to: Mazury, mata treningowa w stodole, w kurniku pokoje gościnne, w chlewie oczywiście sala prób i studio (śmiech), w stajni będzie klub muzyczny, a rodzina i przyjaciele w pobliżu. Za co może pokochać mnie kobieta? Za to, że jestem w stu procentach sobą.