Staram się urozmaicać nasze życie miłosne. Ostatnio np. postanowiłam wprowadzić do łóżka najnowszy trend: eko-seks. Zaczęłam od zgaszenia światła (żeby nie marnować energii, kiedy będziemy się kochali), co spotkało się z protestem mojego chłopaka. Mam jeszcze kilka innych pomysłów, ale on twierdzi, że są bez sensu, ponieważ seks sam w sobie jest naturalny, więc ekologiczny. Kto ma rację?
MONIKA

Odpowiada Marcin Prokop prezenter telewizyjny, Redaktor Naczelny magazynu Stuff

Pytanie wydaje się bardzo niepoważne, więc dla odmiany zacznę serio.
Przepraszam z góry wszystkich wielce przejętych sprawami naszej planety, wszystkich, którzy zasypiają w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, bo posegregowali śmieci, wykąpali się w szklance wody albo zgasili światło, wychodząc z pokoju, ale uważam, że co najmniej połowa modnej ostatnio ekogadki to jedna wielka ściema. Pranie naiwnych mózgów. To oczywiście temat na osobną dyskusję, ale niech wam da do myślenia pierwszy przykład z brzegu – czy wiedzieliście, że więcej dwutlenku węgla do atmosfery generuje, pardon, pierdzący wielbłąd niż samochód osobowy? To nie żart, są badania.
Żeby była jasność – nie jestem fanem wycinania lasów Amazonii ani mordowania wielorybów. Warto zdać jednak sobie sprawę, że po drugiej stronie medalu pod tytułem „moda na ekologię” stoją wielkie marketingowe machiny różnych koncernów o niezbyt uczciwych intencjach, które często temat sztucznie podsycają, by w imię walki o szlachetną sprawę wcisnąć wam jakiś produkt, usługę lub ideę. Generalnie wytrzepać z was kasę.
Świetnym przykładem są choćby specjalne, ekologiczne wersje popularnych aut, które kosztują nieporównanie więcej niż suma oszczędności, jaką generują. Albo ekologiczne ciuchy, które w mało ekologicznych warunkach szyją dzieci w Indiach.

Po co o tym wszystkim piszę? Bo na tej samej zasadzie ktoś próbuje zarobić parę dolców, sprzedając pomysł na ekologiczny seks. Tym kimś jest konkretnie pani Stefanie Weiss, autorka książki „Eco-Sex”. Rzecz o tym, co nosić, co jeść, co kupować dzieciom, żeby mieć ekofrajdę w łóżku. Szczerze mówiąc, w życiu nie czytałem niczego bardziej niedorzecznego. Z ekologią ma to tyle wspólnego, co Andrzej Gołota z tańcem, czyli wzbudza co najwyżej wesołość. A już najbardziej rozbawiła mnie sugestia stosowania biodegradowalnych prezerwatyw, które nie spełniają jednej ze swoich podstawowych funkcji, czyli nie chronią przed chorobami przenoszonymi płciowo. Rzeczywiście, eko jak cholera.
Inne złote myśli pani Weiss? Nie należy kupować kobiecie kwiatów, bo przecież pochodzą one z przemysłowych hodowli. Romantyczne listy też można sobie darować, skoro do ich napisania potrzebny jest papier pochodzący ze ściętych drzew. (Na marginesie, ciekawe skąd wydawca książki wziął papier potrzebny do jej wyprodukowania?). Idąc dalej, należałoby w ogóle zakazać współżycia, bo przecież człowiek w silnym podnieceniu oddycha szybciej, a więc emituje więcej dwutlenku węgla...

Cieszę się, że powstają takie książki. Bo może dzięki rozpoznaniu głupoty, czającej się między wierszami, parę osób zorientuje się, że ktoś je nabija w ekologiczną butelkę na coraz większą skalę. Tak więc, droga Moniko, sugeruję raczej zdrowy rozsądek niż bałwochwalczą wiarę w to, że wszystko z przedrostkiem „eko” jest fajne i potrzebne. A jak już koniecznie pragniesz ekologicznego seksu, to po prostu bzyknij się ze swoim facetem na stogu siana. O ile zdążysz, zanim ktoś przerobi je na biopaliwo.