Była połowa lat 80. XX wieku. Edyta Geppert podbiła serca polskiej publiczności śpiewając na opolskim festiwalu utwór "Jaka róża, taki cierń". Od tej pory minęło prawie czterdzieści lat. Podejście gwiazdy do show-biznesu nie zmieniło się jednak ani trochę. Artystka stroni od ścianek i rozmów z dziennikarzami. Wciąż jednak jest aktywna zawodowo, a jesienią 2019 roku świętowała 35-lecie pracy artystycznej.

 Dlaczego, choć wielu chciałoby wiedzieć, co u niej słychać, nie udziela wywiadów? Odpowiedź znajdziecie w rozmowie, którą dla magazynu dla przeprowadziła w 2011 roku Alina Mrowińska.

Nie ma jej w rubrykach towarzyskich, nie bywa na bankietach. Najszczęśliwsza jest na scenie. Rzadko mówi o sobie, prawie nie udziela wywiadów. Dla nas zrobiła wyjątek. Opowiedziała o niezwykłej przyjaźni z Agnieszką Osiecką. I o mężu, którego nazywa swoim czarodziejem: „To, że możemy razem pracować, jest czymś najpiękniejszym, co mogło mi się przydarzyć. Piotr przed laty rzucił dla mnie swój ukochany teatr, ale dziś mówi, że nie żałuje, bo jest teraz w najpiękniejszym teatrze świata”.

Alina Mrowińska, Magazyn "Gala": Rzadko udziela Pani wywiadów. Nie lubi Pani mówić o sobie?

Edyta Geppert: Krępuje mnie sytuacja, kiedy na spotkaniu z dziennikarzem, bądź co bądź obcym człowiekiem, padają pytania dotyczące spraw bardzo osobistych. W świecie, gdzie wszystko jest na sprzedaż, dopowiedziane, że aż boli, warto zachować jakąś tajemnicę. Chronić swój prywatny świat, bo jak powiedział kiedyś, bodajże, Bob Dylan: „Prywatność można sprzedać, ale nie można później jej odkupić”.

Nie ma Pani w rubrykach towarzyskich, nie bywa Pani na premierach, bankietach. Źle się Pani czuje w tym świecie?

To jest świat zupełnie mi obcy. Szkoda mi czasu na bywanie. Dzięki temu mam go więcej, chociażby na myślenie.

Zobacz także:

Dziesięć lat temu powiedziała Pani: „Popularność ciągle mnie peszy”. Nadal tak jest?

Nigdy nie tęskniłam za popularnością. Przyszła nagle i początkowo była dla mnie ogromnie kłopotliwa. Po latach w jakimś sensie przyzwyczaiłam się do niej. Do tego, że ludzie podchodzą na ulicy, mówią mi miłe rzeczy czy proszą o wspólne zdjęcie.

W dzieciństwie lubiła Pani słuchać piosenek śpiewanych przez mamę. Kiedy Pani odkryła, że śpiewanie sprawia Pani przyjemność i że ma Pani piękny głos?

Śpiewanie od zawsze było dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie. Sprawiało mi wielką przyjemność, ale nigdy się nie zastanawiałam, czy mam ładny głos. Dla mnie nie w tym tkwi istota rzeczy.

A co stanowi tę istotę?

Słowo. Jest absolutnie najważniejsze. Wychodząc na scenę, myślę o tym, co chcę powiedzieć swoim słuchaczom. Jaką historię opowiedzieć. Jestem skoncentrowana na treści, a nie na dźwiękach. Dlatego uważam za nietrafne określanie mnie tu i ówdzie mianem wokalistki.

Kiedy w 1984 roku na festiwalu w Opolu brawurowo zaśpiewała Pani „Jaka róża taki cierń”, czuła Pani, że zaczyna się wielka kariera?

Pamiętam, że osoby, które wtedy ze mną współpracowały, dziwiły się, że nie skaczę z radości po usłyszeniu werdyktu. Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie myślałam o tak zwanej karierze. Nie śpiewałam i nie śpiewam dla nagród i popularności. Śpiewam, bo to daje mi po prostu szczęście, bo wtedy czasami jestem blisko nieba. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale… kiedy śpiewam, dzieją się rzeczy niezwykłe!

Magiczne?

Tak… To jest jakaś magia. Szczególnie ją odczuwam podczas moich recitali.

Na Pani forum internetowym ludzie piszą: „Piosenki Edyty Geppert pomagają mi się podnieść z psychicznego dołka, są terapią na całe zło”, „Kiedy śpiewa, chce mi się żyć”, „Z jej koncertów człowiek wychodzi lepszy”.

Kiedy dopada mnie gorszy nastrój, czytam te miłe słowa i myślę, że może nie jest ze mną aż tak źle. Ktoś przez chwilę odczuł radość w życiu, dzięki mnie i moim piosenkom. To znaczy, że to, co robię, ma sens nie tylko dla mnie. To dodaje mi sił do dalszego działania.

Można też do Pani napisać. Ludzie oczekują, że powie im Pani, jak mądrze żyć?

Przychodzą też porozmawiać ze mną po koncercie. Zdarza się, że o sprawach bardzo osobistych. Często czuję się wtedy bezradna. Nie potrafię wszystkim pomóc. Śmieję się, że nie jestem przecież aniołem, a oni przychodzą do mnie jak do osoby bliskiej i bez skazy, mądrej i wszystkowiedzącej.

Bo takie są teksty Pani piosenek. Ludzie mają wrażenie, że to, o czym Pani śpiewa, Pani przeżyła.

Moje piosenki nie są przypadkowe. To nie są oczywiście opowieści wprost o moim życiu, ale to, o czym śpiewam, musi mi być bliskie. Kiedy powstaje tekst, staram się mieć wpływ na jego ostateczny kształt. Mam też ogromne szczęście, że piszą dla mnie ludzie mądrzy, z wielką wiedzą o życiu, doświadczeniem i na dodatek jeszcze utalentowani.

Słowa do Pani pierwszej piosenki – „Jaka róża taki cierń”, napisał Jacek Cygan. Dla mnie to najpiękniej opowiedziana historia miłości nieszczęśliwej.

Jacek, zanim napisał tekst, przesłuchał nagranie z mojego recitalu dyplomowego. Troszeczkę mnie przez to poznał. Usłyszał, jak śpiewam, co śpiewam i po paru dniach napisał ten piękny tekst wyzwalający do dziś w słuchaczach ogromne emocje. Chociaż pamiętam, że na początku nie bardzo byłam do niego przekonana. Wydał mi się za bardzo „nowoczesny”, za bardzo skrótowy. Wtedy, zaraz po ukończeniu szkoły, bardziej gustowałam w klasyce, ale dziś nie zmieniłabym go za nic w świecie.

Agnieszka Osiecka też pisała teksty specjalnie dla Pani?

Pierwszą piosenkę „Przepraszam, że żyję”, Agnieszka napisała dla mnie w 1985 roku na festiwal w Opolu. Rok później mieszkałyśmy bardzo blisko siebie na Saskiej Kępie. Agnieszka była częstym gościem w naszym domu. Miała swoje stałe miejsce – fotel przy kaflowym piecu. Byłam wtedy, niestety, niegotowa jeszcze na tę bliskość. Agnieszka była dla mnie tak wielką, niezwykłą osobą, darzyłam ją tak ogromnym szacunkiem, że nie wyobrażałam sobie, że mogę tak po prostu być jej przyjaciółką. Mówiłyśmy sobie po imieniu, bo takie było życzenie Agnieszki. Ale odważyłam się na to dopiero po jakimś czasie, przy jakimś wspólnym winku... Agnieszka przynosiła mi mnóstwo tekstów, często istniejących dopiero w zarysie. Cudowne to były czasy…

Zdarzało się, że mówiła Jej Pani, o czym chciałaby zaśpiewać?

Tak było z piosenką „Nie żałuję”. Początkowo tekst był inny. Wyłącznie o relacjach między kobietą a mężczyzną. Pod wpływem naszych rozmów Agnieszka rozbudowała go. Wiem, że ostateczna wersja tekstu była jej również bardzo bliska. Podobną piosenkę – „Nie żałuję niczego”, wiele lat wcześniej śpiewała Edith Piaf. Kiedy usłyszała jej słowa, powiedziała: „To jestem ja, to jest moje życie”. Jest jakaś piosenka szczególnie Pani bliska? Nie. Wszystkie są mi jednakowo bliskie, ponieważ żadna z nich nie znalazła się w moim repertuarze przypadkowo.

Pani piosenki są też terapią dla Pani?

Są moimi najwierniejszymi przyjaciółkami. Śpiewam w każdych okolicznościach. Przed koncertem, w drodze na koncert, na koncercie i po koncercie. Kiedy jest mi źle i kiedy jest mi dobrze. To taki mój sposób na rozmowę z samą sobą.

Czasem ma Pani kilkanaście koncertów w miesiącu. Nigdy nie czuje Pani znużenia, rutyny?

Nigdy. Każde wyjście na scenę to nowe spotkanie i wyzwanie. Śpiewam więc za każdym razem trochę inaczej.

W Pani piosenkach jest wielka afirmacja życia. Mimo wszystko. Śpiewa Pani: „Kocham cię życie, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz, choć się marnie odwzajemniasz”.

Kocham cię życie wbrew temu wszystkiemu, co mi niesiesz… Nutka melancholii miesza się z afirmacją.

Za co kocha Pani życie?

Za to, że jest. Że mam grono ludzi, z którymi dobrze się czuję. Że mogę śpiewać… Za wszystko… Martwię się tylko, że nie zdążę zobaczyć, przeczytać, przegadać, prześpiewać wszystkiego, co jest tego warte.

Oswoiła Pani myśl, że życie się kończy? Że kiedyś nas tu nie będzie?

Trochę oswoiłam. Przez śmierć osób mi najbliższych – mojej prababci, babci i mamy. Od śmierci mamy minęło siedemnaście lat. Dziś mogę już spokojnie o tym mówić. Długo trwało, zanim oswoiłam się z Jej odejściem.

Jaka była Pani mama?

Myślę o Niej jak o swojej najlepszej przyjaciółce. Takiej i bardzo wymagającej, i bardzo ze mnie dumnej. Bardzo ją kochałam. Wierzę, że ona mnie też. Bardzo mi Jej brakuje.

Bardzo lubię Pani piosenkę „Z duszą na ramieniu”: „Skąd brać odwagę na dalszy ciąg, gdy wszystko się gmatwa, wymyka z rąk”. No właśnie, skąd?

Sama się zastanawiam… Każdy musi znaleźć własną motywację.

Autorem scenariuszy i reżyserem Pani koncertów jest Piotr Loretz, Pani mąż.

To, że możemy razem pracować, jest czymś najpiękniejszym, co mogło mi się przydarzyć. Piotr jest człowiekiem o ogromnej wiedzy, pasji, rozkochanym w piosence i w formie recitalowej. W czasie naszych spektakli wyczarowuje za pomocą świateł czasem czarno-biały, a czasem pogodny, kolorowy świat. Pragniemy sprawić, aby ludzie w nim, choćby przez chwilę, mogli zapomnieć o codzienności.

Nazwała Pani Pana Piotra „swoim czarodziejem”. Gdyby nie On, mogłoby nie być takiej Edyty Geppert?

Piotr był moim nauczycielem interpretacji w szkole muzycznej. Na początku wiele osób mi mówiło: „To jest niemodne, tak się nie śpiewa”. A Piotr powtarzał: „Czy piękno, dobro, może być niemodne?”. Spotkanie Piotra to było spotkanie podobnych, choć odległych od siebie światów. On miał doświadczenie, pewność i wiedzę. A ja radość śpiewania, intuicję i morze niepewności. Zawsze we mnie wierzył, był moją tarczą, opoką. Przed laty rzucił dla mnie swój ukochany teatr, ale dziś mówi, że nie żałuje, bo „jest teraz w najpiękniejszym teatrze świata”.

Na jaki tekst teraz Pani czeka?

Parę tematów by się znalazło. Póki co lubię wracać do tych tekstów, które już mam. Cały czas staram się odczytywać je na nowo. Te dobrze napisane odkrywają przede mną ciągle nowe, inne znaczenia.

Pani ostatnią płytę otwiera piosenka „Bo już nic nie muszę”. Lubi Pani ten stan?

Lubię. Kojarzy mi się z wolnością. W tym stanie przyszłam na świat (śmiech). Jako mała dziewczynka krzyczałam, a dziś, już spokojna, nucę „Nic nie muszę”.

Wywiad ukazał się w 2011 roku na łamach "Gali".