Od kilku lat miałem kłopoty ze znalezieniem pracy. Najpierw zlikwidowali przedsiębiorstwo, w którym byłem zatrudniony przez prawie 10 lat. To był właściwie początek końca. Bo od tamtej pory nie mogłem znaleźć żadnej stałej roboty. Nie dziwiłem się nawet – skończyłem 50 lat, a ludzie w moim wieku nie są poszukiwani na rynku. Jedyne, co mi oferowano, to śmieciówki. Na początku się broniłem – zależało mi na ciągłości, na emeryturze. Ale z czasem spokorniałem – gdy nie miałem co włożyć do garnka, zgodziłem się i na zlecenia.
 

W międzyczasie moje życie osobiste też legło w gruzach. Żona odeszła ode mnie, zabierając połowę naszego majątku. Zostawiła mi co prawda mieszkanie, ale musiałem ją spłacić, co pochłonęło moje wszystkie oszczędności. To był dla mnie cios, chociaż od dawna liczyłem się z tym rozwodem. Właściwie od kilku lat żyliśmy osobno. Gdy dzieci dorosły i wyprowadziły się na swoje, nas praktycznie już nic nie łączyło.

Utrata pracy była gwoździem do trumny

Zostałem więc sam, z pustym kontem i ogołoconym mieszkaniem – bo większość sprzętów też zabrała żona, w ramach tzw. podziału majątku. Wprawdzie miałem co jeść, ale musiałem liczyć każdą złotówkę, żeby starczyło od pierwszego do pierwszego. W dodatku zacząłem chorować. Jestem coraz starszy, a stres pewnie też dołożył swoje. Wiecznie byłem przeziębiony, dopadł mnie reumatyzm. Wylądowałem w szpitalu, miałem operację. Owszem nie musiałem za nią płacić – pracując na zleceniu, miałem opłacony ZUS – ale też w tym czasie nie zarabiałem. Po wyjściu ze szpitala okazało się, że stoję przed wyborem: kupić leki albo zapłacić za czynsz.

Wtedy po raz pierwszy zdecydowałem się zadzwonić do syna.

– Tato, nie mam akurat nic na koncie – powiedział. – Na leki ci dam, ale na większą kwotę nie możesz na razie liczyć. Czekam teraz na kontrakt, jak się uda, to cię zasponsoruję. 

Spróbowałem więc u córki…

– Opłaciliśmy wycieczkę do Hiszpanii – powiedziała. – Poszły na nią wszystkie oszczędności. No, ze dwie, trzy stówy możemy ci pożyczyć.

Zobacz także:

Wziąłem, bo ratował mnie każdy grosz. Ale po miesiącu znowu byłem spłukany. I chociaż lekarz wyraźnie ostrzegał, żebym przez dwa-trzy miesiące się oszczędzał, ja wróciłem do pracy. Bo co miałem robić?

Umówiłem się w administracji, że jeden czynsz mi rozłożą na raty, ale to i tak nie załatwiało sprawy. Wypłatę miałem dostać dopiero za miesiąc, a mój portfel był pusty. Znowu zadzwoniłem do dzieci.

– Tato, wszystko rozumiem, ale ja naprawdę nie mam za co cię teraz utrzymywać – usłyszałem od syna. – Słuchaj, może byś wziął pożyczkę? Słyszałem, że teraz dają niski procent. A w tych parabankach nie żądają żadnych zaświadczeń z pracy.

Podziękowałem mu za „dobrą radę” i po prostu pożyczyłem od kolegi. Kolejne miesiące były ciężkie, bo musiałem spłacić raty za zaległy czynsz i zwrócić dług. Ale wreszcie wyszedłem na prostą. No, w każdym razie, długów nie miałem.

Ale oczywiście życie nie może układać się zbyt różowo. Ledwie trochę odetchnąłem, ledwie wszystko pospłacałem, a znowu straciłem robotę. A na zleceniu to wiadomo – ani na odprawę nie mogłem liczyć, ani na nic.

W dodatku lat mi przybyło, teraz to już naprawdę miałem problem ze znalezieniem pracy. Zacząłem żyć z miesiąca na miesiąc. Bywało, że robiłem na czarno. A to oznaczało, że nie tylko nie odkładam na emeryturę, ale i leczyć się nie mam za co! W moim wieku było to, delikatnie mówiąc, ryzykowne. Wiedziałem, że tak dłużej być nie może, coś musiałem zrobić.

– Zgłoś się na bezrobotne – doradzał mi kumpel. – Będziesz miał ubezpieczenie i parę groszy…

– Ubezpieczenie to może i tak, ale te parę groszy to mi nie przysługuje – wzruszyłem ramionami. – Ja już od kilku lat nie pracuję na etacie, więc według przepisów, nie dostanę nic.

– No to chociaż ubezpieczenie będziesz miał… – przekonywał.

– Tak, ale wtedy nie mogę pracować. Za co będę żyć?

Udało mi się podłapać pracę. Co prawda na zlecenie – ale zawsze. Od razu, jak tylko zaczęło działać ubezpieczenie, pobiegłem do lekarza. Dawno nie byłem, a brakowało mi już leków.

– Nie powinien pan przerywać leczenia – doktor pokręcił głową z niezadowoleniem. – Przy pana nadciśnieniu… Poza tym, już dawno powinien pan mieć operację zespołu cieśni.

Rok temu dałem panu skierowanie na badania i do chirurga. I co?

Próbowałem wyjaśnić mu, jaką mam sytuację.

– Rozumiem, ale zdrowie jest najważniejsze – orzekł.

Miał rację, oczywiście, ale co mam zrobić? Jak pójdę na operację, to stracę robotę. I znowu wpędzę się w długi.

Postanowiłem poważnie porozmawiać z dziećmi

I pewnie bym tak tkwił w tym marazmie, gdy by nie mój daleki kuzyn. Odezwał się po kilku latach milczenia. Zapytał, co u mnie słychać, a ja mu opowiedziałem. Nie to, że chciałem się żalić, ale po prostu nie miałem siły udawać, że wszystko jest okej.

– To zrób to, co ja – powiedział beztrosko. – Też miałem kryzys, to znalazłem kawalerkę w małym miasteczku i sprzedałem chałupę. Teraz mam oszczędności, a i od czasu do czasu coś dorobię. Zarejestrowałem się, mam ubezpieczenie. I tak dociągnę do emerytury.

– Łatwo ci mówić – powiedziałem zgorzkniały. – Sam zawsze byłeś, nic nie musiałeś zostawiać.

– A ty, co niby zostawiasz? Żonę? – zapytał bezlitośnie. – Pracę?

– Dzieci mam – przypomniałem mu.

– Ale one chyba o tobie nie bardzo pamiętają, co? – gdy długo milczałem, nieco spuścił z tonu. – Sorry, stary, ale sam się zastanów. Młodszy nie będziesz i raczej nie licz na to, że nagle ktoś cię zatrudni i da kupę kasy. Ze zdrowiem też pewnie nie będzie coraz lepiej – i o to musisz dbać. A to kosztuje. No i czynsz… Mówię ci, to nie jest głupi pomysł.

Trochę byłem zły na niego, ale miał rację. Zbliżałem się nieubłaganie do sześćdziesiątki. Ze swoim nadciśnieniem powinienem się meldować u lekarza co trzy miesiące. Najrzadziej raz na pół roku. Jak jestem na zleceniu, to w porządku, ale jak nie? No a poza tym, każda kontrola kończy się wizytą w aptece…

Doszedłem do wniosku, że nie mam wyjścia. Postanowiłem poważnie porozmawiać z dziećmi. Zaprosiłem ich do siebie na herbatę i powiedziałem wprost, jak wygląda sytuacja.

– Nie stać mnie na utrzymanie siebie i mieszkania – wyjaśniłem dzieciakom. – Nie mogę wziąć pożyczki, bo nie mam gwarancji, że dam radę ją spłacić. Do emerytury zostało mi jeszcze kilka lat. A ponieważ ostatnio nie byłem na etacie, to nie przysługuje mi żadna pomostówka ani nic takiego. Zasiłek też nie. Mam zatem do was pytanie – czy gdybym wynajął mieszkanie i dołożył się wam do życia, to któreś z was przygarnęłoby mnie?

– Ja mam kawalerkę – zastrzegł od razu syn. – Jak sobie to wyobrażasz? Pewnie, że pod mostem ci nie dam mieszkać, ale we dwóch, w jednym pokoju? Poza tym wiesz tata, mam swoje życie. Czasem dziewczynę… Gdyby jeszcze kuchnia była przyzwoita i gdyby tam wstawić jakąś sofę, ale przecież wiesz, jak wygląda moja klitka?

– No to może ty ją wynajmij i przeprowadź się do mnie? – zaproponowałem. – Z wynajmu wystarczy na życie dla dwóch, a ze swojej pensji, jak opłacisz mój czynsz, to jeszcze coś zostanie?

– Nie tata, to zły pomysł – Radek pokręcił głową. – Ja już się odzwyczaiłem od życia z rodzicami… Znaczy z tobą. Poza tym to żadne rozwiązanie. Zaczęlibyśmy się kłócić, przeszkadzalibyśmy sobie. Może prędzej Anka?

– Tato, ja mam męża – zaprotestowała moja córka. – No przecież nie mogę mu sprowadzić na głowę teścia! I tak ciągle jeszcze się docieramy, tego mógłby nie znieść. Poza tym, mam nadzieję, że wreszcie uda mi się zajść w ciążę, to jak to sobie wyobrażasz? Mamy dwa pokoje i jak będzie dziecko to się nie pomieścimy. A do ciebie się nie wprowadzimy – uprzedziła moją propozycję. – Piotrek się nie zgodzi.

Próbowałem z nimi rozmawiać, przekonywałem, że moja sytuacja jest bardzo poważna i muszę coś zrobić, ale oni byli głusi na wszystkie argumenty. Zacząłem więc szukać rozwiązania, które chociaż trochę mnie zadowoli. Pomyślałem, że wynajmę mieszkanie, a dla siebie kawalerkę. Ale zrobiłem rozeznanie na rynku i tak naprawdę, po opłaceniu wszystkiego, zostałoby mi niewiele. Na życie może by starczyło, ale na leki czy, nie daj Boże, leczenie już nie. Zainteresowałem się tą odwróconą hipoteką. Wyglądało to nawet sensownie, ale ja nie podejmuję takich decyzji pochopnie.

Poszperałem, popytałem ludzi, poczytałem co nieco i zrezygnowałem. Za dużo tu było niepewności, za dużo kruczków prawnych. I tak naprawdę nie miałem żadnej gwarancji, że do końca życia będę mógł spokojnie mieszkać w swoim mieszkaniu i dostawać pensję z banku. Nie chciałem ryzykować. Co mi zatem zostało? Sprzedać mieszkanie? Tego chciałem uniknąć, ale z czasem doszedłem do wniosku, że ten mój kuzyn miał rację. Nie było wyjścia.

Na rodzinę liczyć nie mogłem, musiałem podjąć trudną decyzję

Przejrzałem ogłoszenia z małych miasteczek. Tu kawalerki były naprawdę za grosze! I to urządzone, zadbane, ładne. Wejść i mieszkać. Zrobiłem więc listę tych najtańszych i sprawdzałem, czy w miasteczku jest lekarz, szpital, jak daleko jest do sklepu. Wybrałem najbardziej atrakcyjne miejsce i… zacząłem się szykować do przeprowadzki.

Trochę bałem się, jak odnajdę się na nowym miejscu. Tu miałem znajomych i rodzinę. Ale znajomi mnie nie utrzymają, a rodzina… No cóż, na nią chyba liczyć nie mogłem. Miałem nadzieję, że na nowym miejscu też znajdą się fajni ludzie i będę miał co tam robić. Zresztą, jak pogrzebałem w internecie, to okazało się, że w takich miasteczkach działają różne kluby seniora i takie tam. Trzeba będzie spróbować…

Jakoś tak na jesieni zacząłem dopinać swój plan. Pomyślałem o wszystkim – zabrałem od lekarza kartotekę, dowiedziałem się, jak i gdzie powinienem się zarejestrować, żeby mieć ubezpieczenie, pozbierałem wszystkie papiery potrzebne do przyszłej emerytury. No i dałem ogłoszenie o sprzedaży mieszkania…

Chyba miałem szczęście, bo dość szybko trafił się klient, który w dodatku specjalnie się nie targował. Szukał mieszkania dla córki, która przyjechała tu na studia i doszedł do wniosku, że w kawalerkę nie ma sensu inwestować.

– Wie pan, z czasem i tak będzie potrzebować czegoś większego, a trzy pokoje to akurat – powiedział, rozglądając się po moim mieszkaniu. – A stać mnie, nie ukrywam.

– Ale to pewnie zależy panu na czasie? – zaniepokoiłem się. – Bo wie pan, ja muszę najpierw dograć nowe mieszkanie, no i zlikwidować to wszystko…

– E tam – machnął ręką. – Córka teraz wynajmuje pokój, do końca semestru i tak musi płacić, bo z kimś tam się umówiła. Mnie się nie spieszy.

Byleby tak do stycznia, żebym jeszcze odmalować zdążył, co? A te rzeczy pan zabiera? – zapytał, pokazując na kuchenkę i szafki wnękowe.

– Nie muszę – pokręciłem głową. – Znaczy, nawet wolałbym nie, bo wyjeżdżam z miasta, nie będę płacił za transport. To stare rzeczy.

– Dla studentki się nadadzą, potem się jej urządzi jak trzeba – kiwnął głową zadowolony. – No, to jesteśmy umówieni?

Podpisaliśmy wstępną umowę, dał mi nawet zaliczkę. Dzięki temu mogłem spokojnie pozałatwiać wszystkie formalności. Facet zaoferował się nawet, że mnie przeprowadzi.

– Mam firmę transportową – powiedział. – To dla mnie żaden problem.

– No przecież nie będzie mnie pan dofinansował – zaprotestowałem, nieco ogłuszony jego hojnością.

– W koszty wrzucę – wzruszył ramionami.

Skorzystałem, czemu nie? Co prawda, wiele tych rzeczy do zabrania nie miałem, ale jednak przez wszystkie lata człowiek coś tam zawsze uzbierał. Ciuchy, garnki, bibeloty, telewizor, zdjęcia. No i książki!

Kupiłem kawalerkę w niewielkim miasteczku blisko Warszawy. Do szpitala niedaleko, apteka, sklep w pobliżu, okolica cicha i przyjemna. A i rzeka, malowniczy Bug, blisko, na rybki można wyskoczyć… Przyklepałem transakcję. Zostało mi już tylko się przeprowadzić. No i powiedzieć o wszystkim dzieciom…

Jakim cudem udało mi się wychować tak bezduszne i pazerne istoty?

– Tato, ty chyba żartujesz? – mój syn wcale nie krył oburzenia. – Jak mogłeś sprzedać mieszkanie?! Przecież, przecież… No wiesz, liczyłem, że to kiedyś będzie moje.

– Chyba nasze – poprawiła go moja córka. – Tato, przecież wiesz, że jestem w ciąży.

– A co ma z tym wspólnego moja przeprowadzka? – udawałem, że nie rozumiem, chociaż prawdę mówiąc, dobili mnie. Jakim cudem udało mi się wychować tak bezduszne i pazerne istoty?

– No wiesz, dwa pokoje, z dzieckiem to mało – Ania prawie się popłakała. 

– Naprawdę, mogłeś nas chociaż uprzedzić, skonsultować się. Co ci do głowy strzeliło? Przecież nie jesteś sam!

– Właśnie jestem – poniosło mnie. – Jestem! Od kilku lat żyję na pograniczu nędzy i dobrze o tym wiecie. Nieraz prosiłem was o pomoc. Mówisz, że powinienem się skonsultować? A co zrobiłem kilka miesięcy temu? Uprzedzałem was, że nie mam za co żyć ani jak płacić czynszu. Myśleliście, że co? Cud się jakiś stanie? Myślicie, że moim marzeniem jest mieszkać na stare lata z wami, na waszym garnuszku? Nie! Ale wiedziałem, że sam nie dam rady i szukałem ratunku. Sprzedaż mieszkania to była ostateczność i to wy do niej doprowadziliście.

– Trzeba było powiedzieć… – bąknęła niepewnie Ania.

– Mówiłem! Jasno i wprost. Ba, ja was niemal błagałem o pomoc. Ale wy nie chcieliście słuchać.

– Mimo to nie powinieneś, nie miałeś prawa… – zaczął Radek.

– Miałem! – przerwałem mu. – Tak, jak miałem prawo prosić was o pomoc. Powiem więcej – w mojej sytuacji mogłem nawet założyć wam sprawę o alimenty.

– Nie zrobiłbyś tego – Anka aż zbladła.

– Nie – uspokoiłem się nieco. – Nie zrobiłbym i nie zrobiłem. Ale musiałem ratować siebie. Zrozumcie – napięcie ze mnie zeszło i nagle poczułem się bardzo zmęczony. – Jestem stary i schorowany. Muszę brać leki, które na miesiąc kosztują mnie co najmniej 80 złotych. Doliczcie do tego czynsz, prąd, gaz… No i muszę coś jeść czasami, nawet jeżeli to będzie tylko sucha bułka. A leczenie? Nie miałem ubezpieczenia, pracując na czarno. A gdybym się zarejestrował, nie mógłbym zarabiać nawet tych marnych groszy. Dlatego prosiłem was o pomoc.

– I wydałeś wszystkie pieniądze ze sprzedaży mieszkania?

W tym momencie dotarło do mnie, że nie mam po co z nimi rozmawiać. Żadne nie zapytało, gdzie teraz będę mieszkać. Żadne nie zainteresowało się, czy nie potrzebuję pomocy przy przeprowadzce. Ba – żadnemu nawet nie przyszło do głowy, że teraz będę sam i daleko, a przecież mogę się jeszcze bardziej rozchorować! Nie – oni myśleli tylko o kasie.

– Nie – pokręciłem głową. – Nie wszystkie. Resztę przeznaczę na jedzenie i leki. Jeżeli chcecie coś po mnie odziedziczyć, to módlcie się, żebym dostał szybko zawału – powiedziałem i wyszedłem.

To było w święta. Zaraz potem się przeprowadziłem. Nie zapytali o adres. Nie zadzwonili do mnie, chociaż przecież znają mój numer komórki, nie zmieniłem go! Ja już kilka razy byłem bliski, żeby do nich zadzwonić, zapytać, co słychać. Ale się powstrzymałem. Bo co mieliby mi powiedzieć? Dalej wyrzucać swoje pretensje, że nie miałem prawa myśleć o sobie? Nie, ja teraz potrzebuję spokoju. Muszę się wykurować, odpocząć, zoperować wreszcie ten nadgarstek. Chyba zasłużyłem na godne życie emeryta.