Tato, jesteś dziadkiem! – sześć lat temu usłyszałem w słuchawce głos mojego starszego syna; Witek był bardzo przejęty, przecież został ojcem! Niewiele brakowało, żebym zaczął podskakiwać z radości. Moje życie wdowca emeryta nie obfitowało w wiekopomne wydarzenia. Szczerze mówiąc, było nudne jak diabli. I wreszcie taka wiadomość! Przyszło mi wtedy do głowy, że tylko patrzeć i będę im potrzebny. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Dotąd nie narzucałem swojego towarzystwa Witkowi i jego Marzence. „Niech się nacieszą sobą” – powtarzałem sobie, choć chętnie spotykałbym się z nimi o wiele częściej. 

Wspaniałe chwile

Cóż, nie będę ukrywał, że po śmierci żony bardzo dokuczała mi samotność. Wyszukiwałem sobie różne obowiązki, by nie myśleć o smutnych chwilach. Opieka nad wnukiem byłaby wspaniałym zajęciem, rozmarzyłem się wtedy. Tymczasem synowa wzięła urlop i sama zajęła się dzieckiem. Siedziała w domu, odpoczęła od absorbującej pracy w firmie i początkowo nawet podobała się jej taka sytuacja. Jednak w miarę upływu kolejnych miesięcy, zaczęła tęsknić za biurem i kontaktami z ludźmi. Wspominała mi o tym, gdy wpadałem do nich, żeby nacieszyć się wnukiem.

Kiedy Kubuś skończył trzy lata lata, poszedł do przedszkola. Ja odbierałem go stamtąd i zajmowałem się nim, aż rodzice wrócą z pracy. Kubuś lubił moje towarzystwo.

– Chodź, dziadek, chodź! – wołał często, ledwie przekroczyłem próg przedszkola i ciągnął mnie do domu, żeby pochwalić się jakąś nową zabawką, albo pobawić się ze mną jak z kolegą.

Szybko przestawiałem się wtedy na dziecięce podejście do otaczającego świata. Co za problem? Przecież człowiek i tak dziecinnieje na starość. Z Kubusiem zresztą nigdy się nie nudziłem. W czasie zabawy dużo rozmawialiśmy, zadawał mi mnóstwo pytań, a ja dzieliłem się swoją wiedzą i obserwowałem z radością, jak szybko się rozwija. 

Z upływem miesięcy pytania stawały się coraz trudniejsze, a ja musiałem nieźle się nagłówkować nad rozsądnymi odpowiedziami. Przyzwyczailiśmy się do tych wieczornych spotkań i muszę przyznać, że brakowało mi ich, ilekroć Kubuś wyjeżdżał gdzieś z rodzicami. Z kolei ja zabierałem go na wypady za miasto. Wędrowaliśmy po lesie, rozglądając się za grzybami. Podsłuchiwaliśmy hałasujące ptaki, starając się odgadnąć, jakie nowiny mają sobie do przekazania. Czasem jechaliśmy nad jezioro. Mieliśmy takie ulubione miejsce w szuwarach, gdzie nauczyłem wnusia wędkowania. Kuba był bardzo dumny z siebie, ale już za pierwszym razem, gdy wyciągnął rybę, od razu zażądał:

– Dziadek, wypuść ją do jeziora. Niech sobie żyje. Przecież nic złego nam nie zrobiła. 

Zobacz także:

Łatwo zgadnąć, że go posłuchałem. Tak więc, jeśli w czasie wyprawy nad jezioro zdarzył nam się nawet wyjątkowo udany połów, i tak wracaliśmy do domu z pustymi rękami. Pobyt nad jeziorem urozmaicaliśmy sobie, rozpalając ognisko. Piekliśmy kiełbaski, udając, że jesteśmy traperami gdzieś daleko na prerii.

A więc ja jestem zbyt staroświecki dla dziecka?

Któregoś razu, gdy Kubuś już poszedł spać, Witek z Marzenką zaczęli ze mną poważną rozmowę.

– Wiesz, tato, Kubuś niedługo skończy sześć lat i powinien chodzić do zerówki – zaczął mój syn.

– To nie to, co przedszkole. Trzeba będzie go wcześniej zabierać do domu, więc będzie potrzebował dłuższej opieki.  

Skinąłem głową, domyślając się, że to dopiero wstęp.

– Czy tata mógłby odbierać go po zajęciach, a potem w domu nakarmić? Wszystko przygotuję i zostawię w lodówce. Wystarczy podgrzać – dodała Marzenka.

– Żaden problem – zadeklarowałem z radością. 

Czułem się potrzebny i doceniony. Jak miało się później okazać, moja radość była przedwczesna. Kubuś został więc uczniem szkoły podstawowej. Rodzice zawozili go rano, jadąc do pracy, a ja spędzałem z nim popołudnia. Najpierw wracaliśmy okrężną drogą przez park, gdzie często spotykaliśmy rezolutne wiewiórki i kłótliwe kaczki. Kubuś karmił je przysmakami, które zapobiegliwie zabierałem ze sobą. Potem w domu malec również coś zjadał, aż wreszcie mieliśmy czas na rozrywkę.

Nauczyłem wnusia wszystkich gier, które sam znałem. Zacząłem od domino, później przyszła kolej na warcaby, szachy, a nawet karty. Zwykle po mniej więcej trzech godzinach Marzena wracała z pracy.

– Widzę, że znów uczysz dziecko hazardowych gier – mawiała z wyrzutem, jeśli tylko przyłapała nas z kartami w rękach. 

Miała jakieś straszne uprzedzenia do kart, a mnie tylko zależało na tym, żeby nauczyć malca logicznego myślenia i przewidywania. Przecież brydża uczą w niektórych zagranicznych szkołach właśnie z tego powodu. Jednak opór synowej okazał się większy, niż przewidywałem.

– Słuchaj, tato, od przyszłego miesiąca Kuba będzie miał opiekunkę – oznajmił mi syn ostrożnie. – Zajmie się nim profesjonalnie. Tak już pod kątem szkoły, a ty wreszcie będziesz miał czas dla siebie…

Najwyraźniej z niechęcią wziął na siebie ciężar rozmowy ze mną. Po chwili udało mi się z niego wydobyć całą prawdę. Marzena nie była zadowolona z mojej opieki.

– Wiesz, chodzi o drobiazgi… Bałagan w kuchni zostawiasz, uczysz Kubę strasznie staroświeckich gier. Domino w dzisiejszych czasach? Chociaż chyba karty przeważyły szalę – przyznał po namyśle. – On już musi zacząć uczyć się angielskiego, którego przecież nie znasz. Powinien rozwijać się wszechstronnie. Sam przyznasz, że komputery cię nie interesują, i jesteś taki… nienowoczesny – mówił.

Przełknąłem te gorzkie uwagi. Było mi przykro, bo naprawdę starałem się przy okazji zabawy przekazać wnukowi jak najwięcej wiedzy o otaczającym nas świecie.

Minęły trzy tygodnie. Rzadko widywałem Kubusia, ale pocieszałem się, że dzieciak jest pod fachową opieką. Jednak myliłem się, i to bardzo. Któregoś dnia zadzwonił Witek.

– Musieliśmy zrezygnować z tej opiekunki… – oświadczył.

– No co ty? Zawodowej, fachowej i nowoczesnej? – upewniłem się, nie kryjąc złośliwości.

– Sąsiadki życzliwie doniosły Marzenie, że pani niezbyt zajmowała się Kubą. Zwykle prowadziła go prosto na osiedlowy plac zabaw, zabierała ze sobą stertę czasopism i poświęcała się lekturze. Nie obchodziło jej, co z dzieckiem się dzieje. Chyba że dochodziło do bójki z innymi maluchami.

– A nauka obcych języków? – spytałem zaciekawiony.

– Nie znalazła czasu – przyznał. 

– Mógłbyś może przez parę dni pobyć z Kubą? – spytał na koniec.

Oczywiście, zgodziłem się bez wahania i z radością.

Tak oto zostałem ostatnią deską ratunku… 

Potem były jeszcze dwie nieudane próby zatrudnienia opiekunki. Jedna z nich po prostu zapraszała narzeczonego do mieszkania i jak łatwo się domyślić, jemu poświęcała najwięcej uwagi i zapasów spożywczych mojego syna i synowej. Żeby chwilowo zastąpić zwalniane panie, byłem wzywany ja, czyli ostatnia deska ratunku.

– Musimy zapłacić jej za cały miesiąc – tłumaczył mi Wiktor, gdy ostatnia z pań przestała przychodzić do Kubusia. – Tyle że już zabrakło nam pieniędzy. Wiesz, ostatnio mieliśmy trzy wypłaty dla opiekunek. Gdybyś mógł pożyczyć jakąś niezbyt wielką kwotę… Tylko do mojej najbliższej pensji.

– Jasne, nie ma problemu – odpowiedziałem i pokiwałem głową ze współczuciem, choć w głębi duszy podskakiwałem z radości.

Wiedziałem, co będzie dalej. Koniec z fachowymi opiekunkami! Witek i Marzena wreszcie pozbyli się złudzeń, co do ich kompetencji, a ja znów mogę spędzać czas z Kubą po lekcjach! Mój wnuk świetnie radzi sobie w zerówce. Jest bystrzejszy od swoich rówieśników. Nieskromnie powiem, że to między innymi moja zasługa. Przecież starałem się przekazać mu całą swoją wiedzę. A co do nowinek technicznych… niech on mnie teraz uczy.