Danusiu, z jaką myślą obudziłaś się dzisiaj rano?

Zaskoczyło mnie, że w nocy stopniał śnieg... Śnieg od zawsze kojarzy mi się z dzieciństwem, co roku bardzo na niego czekam. Mam wiele pięknych obrazków z czasów wczesnej młodości, które zachowałam w pamięci. Jeden z nich to właśnie zima, świat zasypany na biało, a mój brat i ja idziemy z tatą do lasu po choinkę. Przez zaspy, zapadając się chwilami po pas w śnieg. Po drodze mijamy jakąś opuszczoną starą, rozsypującą się chatkę. Tata zaczyna swoją opowieść o Marchewniku, który ją zamieszkuje, jednym z bohaterów wymyślanych przez niego bajek. A potem cała rodzina siedzi w jednym pokoju, bo tylko tam był piec kaflowy. Na zewnątrz trzaskający mróz, w domu ciepło, bezpiecznie.

Zawsze o poranku znajdujesz czas na takie refleksje?

To zależy od dnia. Czasami budzą mnie konkretne zadania: próba w teatrze, zdjęcia, wizyta u lekarza i tak dalej. Wtedy się mobilizuję, bo muszę wyjść z domu o konkretnej godzinie. Ale kiedy dopada mnie nadmiar obowiązków, czasem „zawieszam się”.

Aktorka oderwana od rzeczywistości?

Nie, nie oderwana. Po prostu mój czas trochę inaczej płynie. Córki i mąż śmieją się, że rozciągam go jak gumę. I za każdym razem jestem zaskoczona, kiedy, boleśnie dla mnie, wraca do swoich rozmiarów. Poza tym nierzadko na drodze do wykonania jakiegoś zadania coś innego przykuwa moją uwagę, robię krok w boczną uliczkę i zawieruszam się. To najwyraźniej widać, gdy mam wolny dzień. Wstaję rano i ustalam ze sobą plan działania, po czym idę do kuchni po wodę z miodem, pyłkiem pszczelim i sokiem z cytryny, którą popijam podczas ćwiczeń. Ale wtedy moje oko pada na przykład na rzeczy do prania, więc idę po kolejne do sypialni, tam biorę do ręki telefon, by posłuchać przy okazji swoich ulubionych audycji radiowych na podcastach, i zauważam nieodebrane sms-y. Czytam je, zaczynam na nie odpowiadać, co wiąże się z pytaniami, które muszę zadać przez telefon, i zajrzeniem do terminarza, który mam w iPadzie. Tam znajduję maile, niektóre na przykład z fakturami do opłacenia, więc wchodzę na konto, przypomina mi się, że muszę zrobić przelewy... W rezultacie orientuję się, że minęło kilka godzin. Nadal siedzę w piżamie, przed ćwiczeniami, z nietkniętymi zadaniami, które miałam zaplanowane. (śmiech)

I nie masz z tego powodu wyrzutów sumienia?

Zobacz także:

No nie ułatwia mi to życia, choć kilka lat temu bardziej mnie to uwierało. Czułam, że marnuję czas. Teraz pracuję nad tym i kiedy mam do wykonania jakieś konkretne zadania, staram się to pohamować. Natomiast im bardziej jestem zapracowana, tym więcej daję sobie swobody, kiedy mam dni wolne. Przy tym mój wewnętrzny rytm jest już inny.

Dlaczego?

Funduje mi to biologia, ale sama też zmusiłam się, by zwolnić. Uznałam, że niepotrzebnie tak biegnę, że przelatuję przez życie jak pies przez pole. Zobaczyłam, jak ważne są dla mnie proste przyjemności. To, że można znaleźć chwilę, by poczytać do woli, posiedzieć z bliskimi i nagadać się przy herbacie. I nie myśleć w wolnym czasie, ile mam do zrobienia, z czym się nie wyrabiam, dokąd muszę jeszcze pojechać, zadzwonić.

Łatwo odpuścić, kiedy jest się u szczytu kariery?

Kiedyś towarzyszył mi lęk. Miał on swoje źródło w przekonaniu, że nie wszystko jest dane na zawsze, że pewnego dnia zostanę wypluta przez ten zawód na bocznicę. Pamiętam wywiad, którego Meryl Streep udzieliła tuż przed 50. urodzinami. Powiedziała, że jej czas jako aktorki się kończy, że pojawiają się młodsze i ona zdaje sobie sprawę, że powoli schodzi z boiska. W jej przypadku szczęśliwie się to nie ziściło, ale nawet ona, z jej pozycją, miała takie myśli.

A Ty odczuwasz, że dostajesz teraz mniej propozycji?

Na pewno mniej niż 10 czy 20 lat temu. Wtedy byłam w takim wieku, że mogłam zagrać swoją rówieśniczkę, ale też kobietę dużo młodszą, dzięki łaskawości natury, i – odpowiednio ucharakteryzowana – dużo starszą. Jednak obecny stan mnie nie martwi. Powiedziałabym nawet, że ostatnio grałam za dużo. Wolałabym dostawać mniej propozycji, grać ciekawe, bardziej wymagające role i móc się na nich skupić, niż pracować tak bez wytchnienia.

Nie żałujesz, że nie możesz już zagrać młodej dziewczyny?

Nie. Taka jest kolej rzeczy i nie walczę z tym. Poza tym akceptuję siebie teraz bardziej niż wtedy, gdy byłam młodą dziewczyną. Co więcej, ja siebie lubię – ze wszystkimi niedoskonałościami. Wiek jest przecież składową każdego człowieka, nie ma sensu się temu sprzeciwiać. Ani go zakłamywać. Przeszłość, związane z nią doświadczenia są naszym bogactwem. Jeśli już coś mnie smuci, to nie metryka, ale przemijanie. Nie lubię, kiedy coś się kończy. Od dziecka miałam z tym problem. Tak samo opłakiwałam koniec roku szkolnego jak koniec wakacji. Teraz może nie płaczę już tak często jak wtedy. Ale ogarnia mnie smutek, kiedy na przykład spektakl schodzi z afisza czy po zakończeniu zdjęć żegnam się na zawsze z moją postacią i rozstaję z ludźmi, których polubiłam.

Podczas 30. urodzin też płakałaś.

(śmiech) Skąd wiesz? Obudziłam się rano z poczuciem, że wszystko, co najlepsze, właśnie minęło. Początek października, za oknem deszcz, ciemne chmury. Mieszkałam wtedy w Warszawie, w wynajętym pokoju. Mąż został w Poznaniu, więc czułam się samotna. Wchodząc do Teatru Dramatycznego, gdzie wtedy pracowałam, spotkałam Jurka Satanowskiego. Zapytał, dlaczego mam taką minę. Popatrzyłam na niego i bąknęłam: „Dzisiaj kończę 30 lat, beznadzieja”. On parsknął śmiechem i powiedział po prostu, że wszystko, co najlepsze, dopiero przede mną.

Miał rację?

Tak.

Mówisz, że Twoim życiem rządzi przypadek. Lubisz to?

Aktorką zostałam z przypadku. Wpadłam w ten zawód jak śliwka w kompot, nieoczekiwanie dla siebie samej, dzięki ludziom, których spotkałam na swojej drodze. A teraz nie wyobrażam sobie siebie poza moim zawodem.

Im jesteś starsza, tym częściej zdarza Ci się myśleć z sentymentem o przeszłości?

Z tym chyba się urodziłam. Mieszkając w Trójmieście, często jeździłam kolejką elektryczną pomiędzy Gdańskiem, Gdynią i Sopotem. Pewnego dnia zorientowałam się, że odruchowo siadam na miejscach usytuowanych tyłem do kierunku jazdy. I tak jest do dziś. Lubię patrzeć wstecz na odchodzący krajobraz. Tak samo z sentymentem wracam do czasów swojego dzieciństwa. Wychowałam się w małej wsi Gowidlino na Kaszubach, gdzie nie było nic poza szkołą, sklepem, kościołem i pięknym jeziorem, nad które dzieciaki ciągnęły i latem, i zimą. W najpiękniejszym miejscu na świecie.

Rodzice wychowali Cię na przebojową i pewną siebie?

Nauczono mnie, że nie wypada się chwalić, mówić o swoich osiągnięciach, że jeśli naprawdę będę w czymś dobra, zostanę doceniona. Na zasadzie: „Siedź w kącie, a znajdą cię”. Myślę, że odziedziczyłam to również w genach po mamie. Kiedy zaproponowano jej, nauczycielce rosyjskiego, stanowisko kierownika szkoły, zamiast ucieszyć się z awansu, powiedziała przedstawicielowi kuratorium, że się boi. Bo nie wie, czy się do tego nadaje. Sztafeta pokoleń trwa – ja przejęłam to po niej, a po mnie moje córki.

Miałaś fory jako córka nauczycielki?

Mama była wobec mnie bardziej wymagająca niż wobec moich koleżanek i kolegów. Uważała, że jestem w uprzywilejowanej sytuacji, bo mam ją pod ręką, więc może mi służyć pomocą o każdej porze. Zresztą sama stawiała sobie wysoko poprzeczkę. I to również odziedziczyłam po niej ja i moje córki.

Nie tęskniłaś za życiem w wielkim mieście?

Dopóki mieszkałam w Gowidlinie, czułam się fantastycznie. Miałam wszystko, czego potrzebowałam do szczęścia. Z domu wyprowadziłam się po szkole podstawowej i zamieszkałam w internacie w mieście powiatowym, w Kartuzach. Na początku strasznie się bałam, bo zaczął się etap odcinania pępowiny. Rodziców widywałam raz w tygodniu, w sobotę. W niedzielę po obiedzie wracałam z wałówką pekaesem do Kartuz. Na co dzień nie miałam przy sobie spódnicy mamy, której mogłabym się chwycić. Byłam zdana sama na siebie, a nie należałam do przebojowych. To zderzenie ze światem okazało się dla mnie trudne – nie potrafiłam odnaleźć się w mieście, czułam się tam jak uboga krewna. Sporo energii zmarnowałam na maskowanie w sobie dziewczyny ze wsi.

O tym, że będziesz aktorką, pomyślałaś dopiero w liceum?

Nie brałam tego w ogóle pod uwagę. Aktorstwo wymyśliła dla mnie moja polonistka w liceum, pani profesor Philipp. Pytanie, dlaczego, co miało na to wpływ, pozostanie bez odpowiedzi. Nigdy go jej nie zadałam i niestety już nie zadam, bo odeszła. Najpierw namawiała mnie na szkołę teatralną we Wrocławiu, ale kiedy stwierdziłam, że tam nie pojadę, powiedziała mi o studium w Gdańsku. Niestety w roku mojej matury nie przeprowadzono naboru. Dlatego wróciłam do swoich pierwotnych planów, podjęłam pracę w szkole podstawowej z zamiarem studiowania w tym kierunku – chciałam, tak jak mama, zostać nauczycielką. Rok później znajomy podsunął mi artykuł w gazecie z informacją o rekrutacji do studium, tłumacząc, że powinnam spróbować, żeby zamknąć ten temat i kiedyś nie żałować. Wiedziałam, że spróbuję tylko raz, a jeśli się nie uda, wracam do szkoły. Ale udało się.

Jakie emocje towarzyszyły Ci podczas pierwszych występów?

Były za każdym razem okupione wielkim stresem, choć w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że stojąc na scenie, czuję wielką siłę. Nie wierzyłam w siebie. I nawet jeśli podczas kolejnych spotkań w kolejnych projektach przekonywałam się, że jestem równorzędnym partnerem aktorów, których podziwiałam i wydawali mi się niedoścignieni, na każdym etapie mojego życia licznik wiary w siebie się zerował. Niepewność wracała na swoje stare miejsce, a ja do punktu wyjścia. Zwłaszcza po przeprowadzce do Warszawy.

Byłaś wtedy o kilkanaście kilogramów grubsza. To miało wpływ na Twoją samoocenę?

Niewątpliwie. Natomiast jeśli chodzi o teatr, zazwyczaj obsadzano mnie „po warunkach”, więc nie miałam z tym problemu, dopóki Izabella Cywińska nie zaproponowała mi zagrania w jej „Tartuffie”, jak się wyraziła, „pięknej kobiety”. Wtedy ogarnął mnie strach, że temu zadaniu na pewno nie sprostam.

Zmieniłaś się dla siebie czy dla męża?

Zmieniało mnie życie, a głównie praca. Każda premiera „zjadała” mnie po trochu. W Warszawie moje życie nagle przyspieszyło: urodziłam dzieci, dostawałam coraz więcej propozycji. Intensywność doświadczeń, nowe wyzwania i stres sprawiły, że z roku na rok było mnie coraz mniej. (uśmiech) Potem w ogóle przestałam zwracać na to uwagę.

Są emocje, których nie wstydzisz się na scenie, a w życiu nie możesz sobie na nie pozwolić?

Na pewno tak, ale musiałabym się zastanowić jakie...

Łzy? Wybuchy złości?

Łez się nie wstydzę. Choć... kiedyś dopadły mnie prywatne łzy w zawodowej sytuacji. Zostałam poproszona, żeby podczas promocji przeczytać konkretne fragmenty książki „Jakbyś kamień jadła” Wojciecha Tochmana, opisującej potworności i konsekwencje wojny na Bałkanach. Znokautowała mnie ta książka. Wiedziałam, że muszę wiele razy, w samotności, przeczytać na głos te teksty, żeby oswoić emocje, które we mnie wzbudzała, uspokoić je. Przede wszystkim płacz. Tak też zrobiłam. Byłam pewna, że już panuję nad sytuacją. Szczęśliwie tego dnia miałam katar i podczas wystąpień poprzedzających moje czytanie kilka razy wytarłam nos, bo kiedy przyszła kolej na mnie i zaczęłam dzielić się z ludźmi tą historią, nie byłam w stanie opanować łez. Z opuszczoną głową, z chusteczką pod nosem doczołgałam się do mety. Tych łez się wstydziłam. To było nieprofesjonalne, płakać mogli ludzie na widowni, nie ja. I gdybym w tym momencie płakała jako widz, prywatna osoba, nie miałabym z tym żadnego problemu. Należę do osób, które by dać upust emocjom, raczej właśnie popłaczą w toalecie, niż wykrzyczą swój gniew, złość, irytację... Takie wybuchy zdarzają mi się rzadko, niemniej tego się wstydzę w życiu. O, jeszcze jedno! Przypomniałam sobie, jak wielką przyjemność sprawiało mi policzkowanie mojego kolegi, oczywiście podczas spektaklu, jako Maja Ochołowska w „Opętanych”. Nie wyobrażam sobie natomiast, że mogłabym to zrobić ja, Danka Stenka.

A czego w sobie najbardziej nie lubisz?

Na przykład tego, że się zawieszam, a życie tymczasem płynie. Albo kłopotów z asertywnością. Jest z tym zdecydowanie lepiej niż dawniej, ale nadal zdarza się, że ktoś, różnymi sposobami, wymusza na mnie zgodę na coś, do czego nie jestem przekonana. Strasznie wtedy jestem zła na siebie i nie znoszę tego człowieka, który mi to robi. (śmiech)

Dlaczego nie umiesz powiedzieć „nie”?

Chyba nie lubię sprawiać ludziom przykrości. Pewnie nie chcę też, żeby pomyśleli, że jestem zadufana w sobie. Odmawianie sprawia mi trudność. To pewnie również konsekwencja wychowania. Dewiza mojej mamy: „Swoją szkodą, ale zgodą”.

W przyjaźni jesteś bardziej asertywna?

W przyjaźni obowiązują inne zasady – najbliżsi mnie znają, wiedzą, gdzie przebiegają granice, nie wiercą dziury w brzuchu. Chociaż najczęściej też się godzę.

Twoi bliscy mówią, że potrzebujesz do życia ludzi. Pozwalasz sobie czasami na kontrolowaną samotność?

Oczywiście, to dla mnie bardzo ważne. Teraz w moim domu brakuje ludzi. Przez wiele lat tworzyliśmy rodzinę wielopokoleniową: mąż i ja, Paulina i Wiktoria, nasze córki, i teściowie- -dziadkowie. Wokół stołu siedziało zawsze sześć osób, czyli pełna obsada! Kilka lat temu zmarł dziadek Staś, w poprzednim roku Wiktoria wyprowadziła się z domu, potem odeszła babcia Tereska, a Paulina też już tylko bywa. Nagle poczułam się jak w opustoszałej hali Dworca Centralnego. Na szczęście szybko odnaleźliśmy się z mężem w tej nowej sytuacji.

Wyprowadzka dzieci z domu to test dla małżeństwa z długim stażem.

To prawda, kiedy znikają codzienne problemy związane z wychowaniem dzieci, pojawia się pytanie, co przez te wszystkie lata było klejem naszego związku, co nas łączy.

Co jest Waszym klejem?

Miłość. Jakieś kolejne wtajemniczenie. Ale przede wszystkim bardzo się lubimy. Jesteśmy po prostu dobrymi kumplami, przyjaciółmi. Fajnie nam się razem rozmawia, wygłupia, pichci, podróżuje... i po świecie, i przez życie.

A można się kochać i nie lubić?

Doświadczyłam tego, kiedy młode pokolenie weszło w okres dojrzewania, w czas nastolatkowych narowów. Kochałam je przecież, ale czasem miałam wrażenie, że ktoś mi podmienił dziecko, że jakiś obcy człowiek chodzi po naszym domu i zadaje ciosy na prawo i lewo. Kochałam, ale nie lubiłam. Na szczęście ten etap mamy już za sobą i dzisiaj nie raz już padło z ust obu córek: „Boże, jak to dobrze, że to wy jesteście moimi rodzicami”. A gdyby przejrzeć moje i męża skrzynki SMS-owe – bo nie działamy w mediach społecznościowych i piszemy do siebie tą drogą – najczęściej pojawiającą się wiadomością od jednej i drugiej córki jest SMS o treści: „Kocham Cię”, „Kocham Was”. Niekiedy w związku z czymś, a niekiedy bez związku, ot tak, po prostu.

Córkom imponują Twoje sukcesy?

Nie wiem, myślę, że czasem bywają ze mnie dumne, tak jak i ja z nich. Ale niewątpliwie mi kibicują.

Przede wszystkim one znają ciemną stronę każdego mojego sukcesu, moje lęki, stres, załamania, nieprzespane noce, wylewane łzy... Kiedy były małe, nie zabierałam ich ani do teatru, ani na plany filmowe. Zaczęły mnie poznawać jako aktorkę teatralną z własnej woli i stosunkowo późno – Paulina w gimnazjum, Wiktoria w liceum. Udaje mi się czasem je zaskoczyć. Wiktoria po premierze „Matki Courage” powiedziała: „Jak się, mamo, na początku odezwałaś i przeszłaś przez scenę, pomyślałam: Jezu, Stenia! Takiej cię nie znałam!”.

W domu zdarzało Ci się być aktorką?

Kiedy się wygłupiamy – oczywiście, i to nierzadko. Natomiast w poważnych sytuacjach, w poważnych rozmowach – nie. Dzieci też intuicyjnie czuły, że jeśli chce się być zrozumianym przez drugą stronę, jedynym wyjściem jest szczerość. W rozmowie serio jest miejsce na emocje, na spór, nawet na wzajemne przykrości, ale nie ma miejsca na „aktorzenie”, na udawanie.

Uważasz, że matka może okazywać słabość przy dzieciach? Nigdy nie żałowałaś swoich reakcji, łez, których one były świadkami?

Jako mała dziewczynka weszłam w nocy do łazienki i zobaczyłam mamę, która płakała. Wtedy moje poczucie bezpieczeństwa rozsypało się w drobny mak. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale mama, która była moją ostoją, parasolem, pod którym mogłam się schronić w trudnych sytuacjach, nagle siedziała tam taka bezbronna. Pamiętam swój strach. Mając w pamięci tamto doświadczenie, starałam się, żeby moje małe dzieci nie widziały mnie płaczącej, ale ja jestem typem emocjonalnym, więc nie zawsze udało mi się ukryć łzy.

Córki były dla Ciebie surowe?

W czasach ich podstawówkowo-gimnazjalnego życia słyszałam: „A mama tej koleżanki jest taka, a tamtej robi to”, w domyśle: „Są lepsze od ciebie”. Ale kiedy zaczęły częściej bywać poza domem i przyglądać się relacjom rodzinnym, przekonały się, że u nas wcale nie jest tak źle. Natomiast ja, ilekroć słuchałam w pracy rozmów moich koleżanek o szkołach ich dzieci, planach na przyszłość, miałam wyrzuty sumienia. My nie posłaliśmy ich do topowych szkół, nie woziliśmy na niezliczoną ilość zajęć dodatkowych. Owszem, znaleźliśmy najciekawszą, według nas, szkołę w okolicy, poza Warszawą, świetnych nauczycieli angielskiego i matematyki, którzy przyjeżdżali do nas. Ale kiedy młodsza córka stwierdziła, że nie chce dodatkowego angielskiego, nie zmuszaliśmy jej, doskonaliła go na własną rękę. Rozwijały się w tym kierunku, w którym chciały i jak długo chciały. I tak jest do dziś, są już samodzielne finansowo, ale umówiliśmy się, że dopóki będzie nas stać, będziemy finansować ich rozwój. Języki obce, kursy, studia – zawsze mogą na nas liczyć. Na razie, ku radości obu stron, to świetnie działa. Zależało nam, by same wyznaczały sobie cele, a nie żeby spełniały nasze niezrealizowane ambicje.

Na jakie kobiety chciałaś je wychować?

Mądre, empatyczne, wrażliwe. Takie, które potrafią usłyszeć drugiego człowieka i chcą go zrozumieć, a ich wzrok sięga dużo dalej niż czubek własnego nosa. Na dobrych ludzi po prostu.

Wychowujesz je tak, jak Ciebie mama?

Jako nauczycielka z pedagogicznym darem od Boga mama dbała, żeby wszystkie narowy przytrafiające mi się w młodości przycinać jak dziczki odrastające od pędu. To nie było surowe wychowanie, raczej konsekwentne, przemyślane, z jakimś planem na przyszłość, który mama starała się realizować. Była przy tym ciepła, czuła, wyrozumiała. Cieszę się, że wpoiła mi pewien określony system wartości, chociaż ukształtowała też takie cechy mojego charakteru, które mnie ograniczają i nad którymi pracuję, żeby się z nich wyzwolić.

Pomaga Ci w tym mąż? On dodaje Ci pewności siebie, chwali?

Zdecydowanie i od zawsze. Mimo że jestem od niego starsza o dwa lata, czuję, że to ja jestem pod jego opieką.

Twój mąż też jest aktorem. Tworzycie artystyczny, emocjonalny dom?

Twórcze spięcia podczas pracy nad jego czy moją rolą zdarzały się nierzadko. Do dziś, kiedy mam wątpliwość, kiedy sobie nie radzę, proszę Janusza, żeby przeczytał scenariusz. Potrzebuję rozmowy, by pootwierać w swojej głowie klapki. Lubię te nasze domowe „warsztaty”.

Rywalizowaliście kiedyś ze sobą?

Chwalić Boga z założenia pracowaliśmy w dwóch różnych teatrach. Nie chcieliśmy mieszać prywatności z pracą. I w jednej, i w drugiej sferze potrzebny jest oddech. Kiedy na horyzoncie pojawiły się moje sukcesy, wróżono nam koniec związku. Tłumaczono, że mężczyzna, zwłaszcza w tym zawodzie, skoncentrowany na sobie nadwrażliwiec, nie udźwignie sytuacji, w której żona będzie miała większe osiągnięcia niż on.

Jak Twój mąż to zniósł?

Nie miał z tym problemu, nie traktował moich sukcesów jak swojej porażki, tylko jak nasze wspólne zwycięstwo. Szczerze mówiąc, miał do tego pełne prawo, bo razem pracowaliśmy nad moimi rolami. To on przynosił gazety z informacją o werdykcie i radośnie obwieszczał mi, że zdobyłam nagrodę na jakimś festiwalu. (śmiech) Ale też on jeden widział, jaką cenę płacę za te sukcesy, ile mnie to kosztuje. Koledzy z teatru czy z planu mogli zobaczyć zaledwie jakieś odpryski. On znał całą prawdę, często stawiał mnie na nogi, dawał siłę do realizacji kolejnych projektów. Nie wiem, czy gdyby go przy mnie nie było, dałabym sobie z tym wszystkim radę.

Jesteście do siebie emocjonalnie podobni?

Wiele nas łączy, ale też świetnie uzupełniamy się jako przeciwieństwa. Nieraz zdarzało się, że u mnie jakiś problem urastał do rangi tragedii, a Janusz go nawet nie zauważał, dla niego nie dorastał nawet do skali problemu. W kryzysowych sytuacjach, kiedy ja panikuję, on potrafi zachować spokój. Nie dalej jak wczoraj córka, po długiej rozmowie telefonicznej o jakichś jej niepowodzeniach, powiedziała, że już to omówiła z tatą, i nagle padło: „Tata ma niezwykłą umiejętność, potrafi za jednym zamachem przytulić człowieka i go zmotywować. Mamo! Nie ma takich facetów na świecie! A ja takiego szukam!”. (śmiech)

Kiedyś Twoje życie wypełnione było podróżami, ciągłymi zmianami miejsc. Dzisiaj częściej niż w hotelach śpisz we własnym łóżku, przyznajesz, że najlepiej czujesz się w domu. Nie tęsknisz za tamtym rytmem?

Jeśli wyjeżdżam od czasu do czasu, traktuję to jako miłe uzupełnienie mojej codzienności. W latach 90. czy na początku tego wieku, kiedy podróżowanie po świecie nie było jeszcze w naszym kraju standardem, wielkim przywilejem było znaleźć się w zespole Krzysia Warlikowskiego czy Grzesia Jarzyny, bo ich spektakle jeździły po całym świecie. Te wyjazdy były niesamowitą przygodą. Oczywiście wymagały doskonałej organizacji domowego czasu i pogodzenia obowiązków prywatnych z zawodowymi, ale w tym niestrudzenie pomagali mi mąż i teściowie. Wyjeżdżałam spokojna o to, że dzieci są pod najlepszą opieką, że dom funkcjonuje w niezmiennym rytmie.

Dom to dla Ciebie synonim bezpieczeństwa, Twoja ostoja?

Tak. Ludzie, którzy tworzą ten dom.

A przedmioty?

Mam naturę chomika. Sentymentalnego chomika. Nie wyrzucam listów, kartek pocztowych, bilecików, karteczek zostawianych w drzwiach czy za wycieraczką samochodu, przedmiotów, które noszą w sobie jakąś ważną dla mnie historię... Nie umiem się z tym rozstać. Od 1994 roku na przykład mam dość sporych rozmiarów kamień ze styropianu – element scenografii służący w górach do maskowania sprzętu filmowego. Dostałam go, z podpisami, jako prezent urodzinowy od ekipy w Zakopanem, podczas zdjęć do „Prowokatora”, mojego kinowego debiutu. Przez lata zmieniał ze mną mieszkania i jeśli nikt z domowników go nie wyrzucił, nadal powinien być na strychu.

Lubisz otaczać się pięknem?

Lubię piękno dostrzegać we wszystkim, co mnie otacza.

Co chciałabyś powiedzieć sobie za 20 lat?

Jaką siebie spotkać?

Za 20 lat chciałabym przede wszystkim móc spotkać siebie. A jaką? Pełną radości życia i harmonii wewnętrznej, otoczoną dobrymi ludźmi.