Odkąd pamiętam, moja mama Stasia zawsze była taka zwyczajna, prosta, ale przez to zupełnie wyjątkowa. Urodziła się w pegeerowskiej wsi, na wschodnim krańcu polski. Jej ojciec, pracownik PGR, nie przepadał ani za pracą, ani za rodzinnymi obowiązkami. Spłodził czworo dzieci, ale chyba nawet nie pamiętał ich imion ani wieku. W domu bywał gościem, w zakładzie zresztą też. Gdzie spędzał całe dnie? Nie wiadomo. Lubił kolegów, piwo, choć nie był pijakiem. Na wsi śmiano się z niego, nazywano filozofem, co tylko mędrkuje na różne tematy, a ma dwie lewe ręce do wszystkiego.

Co czuła ta brzydka i zaniedbana dziewczynka?

Dom utrzymywała babcia. Prosta kobieta, sprzątaczka w gminnej podstawówce goniła dzieci do lekcji, do pracy w polu, bo mieli kilka hektarów za wsią, prała, gotowała, cerowała, zbijała meble, gdy się rozpadły. Starała się, żeby jej dzieci wyszły na ludzi, ale różnie z tym bywało, bo chcąc nie chcąc najbardziej rozpieszczała swojego najstarszego syna.

Moja mama, która urodziła się dwa lata po nim, nie miała lekkiego życia. Od najmłodszych lat była jego tłem, powietrzem, którym oddychał w ciasnej chałupinie na końcu wsi. Małomówna, nieco przy tuszy, ubrana zawsze w znoszone rzeczy brata, nie miała szans pokazać, na co ją stać. Mama posłała ją do szkoły chyba tylko dlatego, że był taki obowiązek. Inaczej Stasia, od najmłodszych lat uważana przez niektórych nawet za lekko upośledzoną, przeznaczona byłaby do pracy w polu.

Nawet nie chcę myśleć, co czuła ta brzydka i zaniedbana dziewczynka, do której w domu nikt nie zwracał się po imieniu. Szara myszka, która uciekała przed ludźmi, za przyjaciół miała zwierzęta. Psa Burka, kaczki, króliki – one dawały jej miłość i akceptowały ją bezwarunkowo. Z nimi, jak potem mi opowiadała, lubiła rozmawiać o sobie, swoich marzeniach, o życiu. Wtulona w ich ciepłe futerka wypłakiwała swoje żale. Goniąc kaczki nad jeziorko, miała pretekst, by chociaż przez chwilę, przez jedno popołudnie, poczuć się szczęśliwa. Mówiła, jaką czuła dumę, gdy mama kaczka obdarzyła ją zaufaniem i pozwoliła dotknąć swoich ledwie wyklutych małych. Musnąć opuszkiem palca, wziąć na ręce, być w pobliżu, gdy kaczuszki stawiały swoje pierwsze, nieudolne kroki.

– Byłam dla nich jak przyszywana ciocia – mówiła, a w jej oczach widziałam radość, ale i bezbrzeżną samotność.

W szkole też nie czuła się dobrze. W gminnej podstawówce uczyły się dzieci z kilku wsi. Te, które znały Stasię, tolerowały ją, ale dla obcych była wymarzoną ofiarą kpin i szyderstw. Przerażona, zahukana odchorowywała każdą przerwę. By uciec przed prześladowcami, chowała się w schowku na szczotki, do którego klucz miała jej mama – sprzątaczka. I tam spędzała przerwy między lekcjami. By ratować się przed rozpaczą, wymyślała sobie różne historie. Najczęściej te o szczęśliwej, własnej rodzinie i dzieciach, które będzie kochać…

Przez całe osiem lat szkoły ani razu nie odpowiedziała na lekcjach na pytanie żadnego nauczyciela. Stała po środku klasy i z wyuczoną cierpliwością znosiła ich coraz ostrzejsze zachęty albo groźby.

Zobacz także:

Gdyby to wszystko działo się dziś, pewnie wysłano by ją do poradni psychologiczno-pedagogicznej w wojewódzkim mieście, ale wtedy dzieci takich jak ona było w szkole więcej. Nauczyciele przepuszczali je z klasy do klasy z najniższymi ocenami, modląc się w duchu, aby wreszcie sobie poszły. Z czasem, dali spokój Stasi i omijali rubrykę z jej nazwiskiem podczas przepytywania uczniów. Podobnie jak w rodzinnym domu, w szkole też stała się powietrzem.

Robiła dla nas wszystko

Ale w szóstej klasie nastąpił cud. Mama poznała dziewczynkę o imieniu Kasia, która została jej przyjaciółką. Była tak samo niezaradna jak Stasia, ale o wiele bardziej odważna. Nie kryła się przed ludźmi, nie bała się ich śmiechu. Potrafiła im odpyskować. Choć na lekcjach nie błyszczała inteligencją, umiała robić na drutach prawdziwe cuda, więc nauczyciele pocieszeni, że chociaż w tej dziedzinie ma talent, dali jej spokój.

Wraz z Kasią w życiu Stasi pojawił się Maciek, jej brat. Wciąż nie wiem, jak to się stało, że się w sobie zakochali. A może najpierw zaliczyli tzw. wpadkę, dopiero potem był ślub? Mama niechętnie rozmawia na ten temat. Wszelkie dyskusje ucina stwierdzeniem: „i dobrze się stało, bo mam was”. Dziadek na pytanie o mojego ojca, tylko machnął ręką z niechęcią, jakby nie mógł znieść w zięciu swego lustrzanego odbicia.

A mój tata? No cóż... Jest niebieskim ptakiem. Nigdy nie skalał się stałą pracą, bo z każdej, wcześniej czy później, go wyrzucano. Podobnie jak dziadkowi, nie było mu po drodze z obowiązkami. Wszystko, poza naszymi czterema ścianami, było dla niego ciekawsze. Nie wiem, co robił, gdy nie było go w domu. Nigdy nie widziałam też, aby mama go o to pytała, urządzała sceny, czy groziła, gdy wychodził. Bywał w domu, kiedy chciał, a ona zawsze spokojnie podsuwała mu pod nos talerz gorącej zupy.

Miał też zalety. Właściwie jedną. Jeśli cokolwiek zarobił lub dostał z opieki społecznej, zawsze dzielił to na pół. Jedną część przeznaczał dla siebie, drugą dla nas. Nasz dom utrzymywała mama. Moja kochana, zahukana, niepewna siebie kobieta po ośmiu klasach podstawówki.

Miała szesnaście lat, gdy zaszła w ciążę. Rodzina się załamała, ale ona jakby dostała skrzydeł. Przez te dziewięć miesięcy czuła, jakby nie chodziła, a fruwała nad ziemią ze szczęścia. Dla swojej córeczki, czyli mojej siostry, a potem mnie i mojego brata, zrobiłaby wszystko. Tuliła nas, kochała, opowiadała wymyślone przez siebie bajki, nieudolnie, ale jednak szyła nam ubranka, całowała z byle powodu i ciągle powtarzała, że jesteśmy najwspanialsi na świecie. Najśliczniejsi, najmądrzejsi, najbardziej zdolni. Gdy tylko odkrywała w nas jakiś talent, z radością mu przyklaskiwała i robiła wszystko, w miarę swoich możliwości, aby go w nas rozwijać. Nigdy nie krzyczała, gdy mój brat rozkładał na części pierwsze kolejny budzik, albo stare radio, po czy składał je z powrotem. Dzisiaj żartuje, że to dzięki niej jest wziętym mechanikiem.

Kiedy zobaczyła, że lubię tańczyć, kupiła od kogoś na wsi zużyty magnetofon i kilka kaset. Puszczała mi je, bym mogła w kuchni wywijać swoje piruety. Sama siedziała na stołku, patrzyła na mnie z zachwytem i klaskała do taktu. Raz nawet, ubłagana, zatańczyła ze mną. Nigdy tego nie zapomnę. Niezdarnie stąpała z nogi na nogę, rumieniąc się przy tym jak mała dziewczynka.

Musiała pracować, bywało nawet, że na trzy zmiany. Ale zawsze wychodząc do pracy, całowała nas czule i powtarzała, że wróci jak wczoraj i przedwczoraj… Żebyśmy się nie nudzili przydzielała nam różne role. Siostra miała dbać, byśmy nie płakali, moim zadaniem było opowiadać rodzeństwu różne historie i przepytywać siostrę z zadanych lekcji, a najmłodszy nasz braciszek miał być dla nas miły.

– Bo twoje siostrzyczki są księżniczkami, a ty księciem, rycerzem i musisz o nie dbać – powtarzała.

Nie faworyzowała żadnego z nas. Tak samo kochała najstarszą siostrę, mnie i najmłodszego brata. Nigdy nie mówiła nam, oddaj, musisz ustąpić, bo on jest młodszy, za to gdy się kłóciliśmy, zbierała nas, brała na kolana albo sadzała obok siebie na wersalce i prosiła, byśmy wszystko jej spokojnie opowiedzieli, a potem rozsądzała spory. Karała, ale nigdy nie podniosła na nas głosu, ani ręki.

Nie wiem skąd brała się jej mądrość. Oprócz kilku lektur szkolnych, nie przeczytała przecież nigdy żadnej psychologicznej książki, ale może jej wrodzona wrażliwość sprawiła, że chciała postępować inaczej niż jej rodzice i intuicyjnie czuła, że robi dobrze.

Wymagała tylko, abyśmy się uczyli i była pod tym względem nieprzejednana. Pamiętam, kiedy moja siostra szła do pierwszej klasy, mama pojechała z nią do miasta po książki. Gdy je przywiozły, obie z namaszczeniem oglądały podręczniki. Mama z zachwytem przewracała karki, przyglądała się kolorowym obrazkom, a następnego dnia za ostatnie pieniądze kupiła od sąsiada stary regał, wyczyściła go i ustawiła na nim wszystkie podręczniki. Ostrożnie, jakby się mogły stłuc.

Zapach miłości

Nauczyła nas nie tylko szacunku do wiedzy, ale i do siebie nawzajem, i do przyrody. Uwielbiałam nasze spacery, gdy szliśmy całą rodziną nad staw w pobliżu domu. A potem siadaliśmy na trawie i obserwowaliśmy pluskającą się w wodzie kaczą gromadkę. Mieliśmy też króliki, krowy i kury. Często towarzyszyliśmy mamie przy obrządkach, bo było przy tym mnóstwo śmiechu i zabawy. Na co dzień cicha i spokojna mama, przy nich nagle ożywiała się, zaczynała opowiadać historie, nadając naszym podopiecznym imiona. Doiła krowę i mówiła do niej. Cichutko, ciepło, jak bardzo jest jej wdzięczna za świeże mleko dla dzieci. Również praca w polu nie była dla nas udręką. Bo mama potrafiła zamienić ją w przyjemność przebywania razem. Potrafiliśmy śpiewać, a raczej drzeć się, ile sił starczyło nam w płucach, sadząc ziemniaki czy zbierając żyto. A ile mieliśmy frajdy, jedząc na polu obiad.

Mama zna każde drzewo w okolicy, każde zwierzę, potrafi nakarmić każdego zbłąkanego psa czy kota. Nie przygarnia ich co prawda do siebie, ale tylko z szacunku, dla ich potrzeby wolności.

Myślę, że wychowała nas na dobrych ludzi. Siostra została nauczycielką, brat, jak już mówiłam, jest mechanikiem, ja pielęgniarką. A wszyscy, mimo że wyprowadziliśmy się z naszej wsi i mieszkamy w różnych miasteczkach, wciąż mamy ze sobą kontakt. I z mamą. Nie raz chcieliśmy ją wziąć do siebie, ale ona zawsze odmawia.

– Tu jest moje miejsce, tu mam moje pola, zwierzęta i moje życie, nie chcę iść do miasta. Chyba bym tam umarła – mawia nasza kochana mateczka.

Przyjeżdżamy więc do niej niemal w każdy weekend, a gdy nam się czasami nie chce, bo zima, deszcz czy śnieg, to nasze dzieci wymuszają na nas, byśmy wsiedli do samochodów i odwiedzili babcię, bez której nie wyobrażają sobie życia. Bez spacerów z nią do lasu czy nad porośnięte zielskiem jezioro, bez jej opowieści, dotyku jej dłoni, policzka, ciepła jej ciała. Zapachu miłości, bez której tak trudno żyć.